Leżąc na zimnej, wilgotnej posadzce podziemnej komnaty w Podmroku, Hilda czuła, jak siły opuszczają jej ciało. Z trudem uniosła głowę i zobaczyła, jak Licz powoli podnosi swoją trupią dłoń — skóra zwisała z niej w postrzępionych płatach, a między gnijącymi palcami błyskały fioletowe iskry. Zgromadzona energia zaczęła pulsować, wibrując w powietrzu niczym napięta struna. Z ust nieumarłego popłynęły słowa pełne pogardy:
— Głupcy. Myślicie, że posiadacie moc, pokażę wam prawdziwą potęgę.
Hilda spojrzała w stronę swoich towarzyszy. W ich oczach dostrzegła determinację, ale też cień przerażenia. Licz uniósł rękę, a jego popękane usta poruszyły się w bezgłośnej inkantacji. Hilda nie zdążyła już usłyszeć końca zaklęcia. Świat wokół niej zawirował, dźwięki walki rozmyły się w szum, a potem zapadła ciemność.
Nie była to jednak ciemność zimna i bezlitosna. Miała w sobie coś kojącego — miękkiego i ciepłego, jak objęcie.
— Jest już pani bezpieczna. — rozbrzmiał znajomy, ciepły głos Pana Dygotka.
Hilda otworzyła oczy. Leżała na miękkim mchu, pod baldachimem drzew, których liście falowały leniwie w różowym świetle. Powietrze pachniało tysiącem nieznanych jej kwiatów, tak intensywnie, że aż zakręciło się jej w głowie. Wokół rozciągała się maleńka wioska — domki zbudowane z mchowych kopuł i pustych łupin orzechów, połączone delikatnymi pajęczynowymi mostkami. Wszędzie migotały świetliki, a maleńkie robaczki toczyły ożywioną rozmowę:
— „O patrzcie, jaka wielka żywa istota!”
— „Mówiłam ci, że Dygotek kogoś przyprowadzi! Zawsze kogoś przyprowadza! Pamiętacie tamtego ciemnego elfa?”
— „Cicho tam! Przynieście jej wody i rosę z trzcinowego listka! Szybko, szybko!”
Zanim zdążyła zareagować, dziesiątki maleńkich istot oblepiły jej ciało — świecące, chitynowe robaczki, które zaczęły delikatnie opatrywać jej rany. Ich dotyk był chłodny, ale pełen troski. Zdezorientowana, Hilda rozejrzała się, próbując zrozumieć, gdzie się znalazła.
Wtedy zobaczyła Pana Dygotka. Stał niedaleko, promieniując spokojem.
— Co się stało? — zapytała słabym głosem. — Gdzie ja jestem?
Zanim odpowiedział, podeszła do niej puszysta dama o pancerzu błyszczącym jak złoty bursztyn. Miała maleńkie okulary z soczewkami z kropel rosy i mówiła głosem łagodnym, a zarazem dostojnym:
— Witamy wśród nas, wielka pani. Niewielu z waszych tu trafia, a już z pewnością nie tacy, którzy pachną ziemią, krwią i odwagą.
— To moja rodzina, pani Hildo — dodał dumnie Pan Dygotek. — Ci, którzy mnie znosili, gdy byłem mały, i ci, którzy śpiewają, gdy słońce zapomina, by wstać.
Hilda wciąż nie była pewna, czy śni, czy naprawdę się to dzieje. Wszystko wokół wydawało się zbyt piękne, zbyt intensywne. Niebo miało barwę purpurowych obłoków, a liście drzew błyszczały od wewnątrz, jakby świeciły własnym światłem. Znała się na lasach, lecz ten gaj był zupełnie inny od wszystkiego, co widziała wcześniej.
— Przynieście jej potrawki z błota i chrabąszczy! — zawołał jeden z robaczków. — Patrzcie, jaka mizerna!
— Dziękuję, ale nie jestem głodna — odpowiedziała cicho, nie chcąc urazić gospodarzy.
Powoli usiadła na mchu i jeszcze raz spojrzała na Dygotka.
— Gdzie jestem? — powtórzyła.
— Jesteś w moim domu. W Krainie Feywild. — odpowiedział z uśmiechem.
To słowo zabrzmiało znajomo. Feywild — Baśniodzicz, Kraina Baśni. Miejsce, o którym słyszała w opowieściach i pieśniach, równoległe do Torilu, lecz rządzące się zupełnie innymi prawami. Kraina, gdzie piękno było najważniejszym prawem, a jego obrona — świętym obowiązkiem. Miejsce, z którego pochodziły elfy, satyrowie i wróżki — kapryśne, często figlarne, a czasem niebezpieczne.
Z tłumu robaczków rozległ się głos:
— Czy uważasz, Dygotku, że ona zasługuje, by być naszą przedstawicielką?
— Wydaje mi się, że tak — odparł Pan Robaczek z namysłem. — Obserwowałem ją od dawna. Ma zadatki na łowczynię Feywild.
Hilda nie wiedziała, jak się zachować.
— Nie martw się, — uspokoił ją jeden z maleńkich gospodarzy. — Musisz tylko zostać z nami i się uczyć. Czas tutaj płynie inaczej. Trzy miesiące w Feywild to ledwie minuty w twoim świecie.
Choć była pełna obaw o swoich towarzyszy, zgodziła się.
W ciągu tych trzech miesięcy — które dla świata zewnętrznego były zaledwie chwilą — Hilda poznała sekrety Krainy Baśni. Nauczyła się rozpoznawać ścieżki ukryte między drzewami, rozmawiać ze światłem i słuchać pieśni ziemi. Feywild przemienił ją — nie tylko jej ducha, ale i ciało.
Od tamtej pory, gdziekolwiek się pojawiała, wokół niej krążyły świetliki, jak wierne towarzyszki. Tam, gdzie stawiała stopy, rozkwitały drobne kwiatki. A w ciemności jej oczy odbijały światło niczym kocie, połyskując tajemniczym blaskiem — darem krainy, która przyjęła ją jak swoją.