Mgła spowijała nizinne pogranicze ciężką, wilgotną kołdrą, a zapach mokrej ziemi mieszał się ze słodką wonią suszonych ziół. Wioska haflingów zwana Ciepłym Korzeniem trwała w swoim rytmie – codzienna praca w ogrodach, trzask ognia w paleniskach, dzieci biegające wzdłuż ścieżek. Tu dorastała Hilda Tealeaf.
Jej matka, Linna, była zielarką o cichym głosie i lekkich dłoniach. Uczyła córkę nazw liści, smaków naparów i kształtów chmur. Ojciec, Brannic, prowadził suszarnię i dbał o dobre imię rodu – silny jak na haflinga, z uśmiechem większym niż jego piwo, które sam warzył. Tomasin, starszy brat, miał naturę organizatora i przyszłego dziedzica ogrodu, zawsze z planem w głowie i narzędziem w dłoni. Pellie, młodsza siostra, miała głowę w chmurach i serce w książkach – marzyła o podróżach i wielkich przygodach, choć nigdy nie opuściła wioski.
Rodzina Tealeafów była jak zakorzenione drzewo. Brannic i Tomasin stanowili pień, Linna była liśćmi, Pellie – kwiatem unoszonym przez wiatr. A Hilda? Ona była gałęzią, która rosła w bok, zawsze szukając światła poza cieniem. Już jako dziecko znikała w lasach. Tropiła zwierzęta, rozróżniała ptaki po cieniu skrzydeł na gałęziach, wsłuchiwała się w szelest liści jak w szept. Gdy miała osiem lat, śledziła rannego jelenia przez trzy dni, głodna i wyczerpana, a jednak wróciła z oczami pełnymi wiedzy. Tomasin śmiał się, że nigdy nie będzie dobrą herbacianą kupczanką. Pellie słuchała jej opowieści z zachwytem. Linna martwiła się, że Hilda goni za daleko, ale nie miała serca jej tego zabronić.
Potem przyszła noc, która odebrała jej wszystko. Niebo pociemniało, powietrze ostygło, a ciszę przerwał szept, którego nikt nie rozumiał. Z cienia wysunęli się nieumarli – fala martwoty, która przetoczyła się przez Ciepły Korzeń. Brannic chwycił za grabie i padł w pierwszej chwili. Tomasin, z sierpem w ręku, próbował walczyć, lecz został powalony. Pellie ukryła się w stodole, która stanęła w płomieniach. Linna spojrzała jeszcze w górę, w stronę drzewa, na które wdrapała się Hilda, ściskająca w dłoni drewniany liść – spojrzeniem pełnym miłości i rozpaczy. Potem nadszedł koniec, a wioska zamieniła się w cmentarz.
Hilda patrzyła. Nie mogła zejść. Nie mogła krzyczeć. Tylko patrzyła, aż jej serce pękło na dwoje.
Kiedy świt wreszcie spłynął nad pogorzelisko, Hilda zeszła z drzewa. Znalazła zwęglone chaty i ciała sąsiadów… lecz nigdy nie odnalazła szczątków Tomasina ani Pellie. To, co zobaczyła tej nocy, było straszne, ale pustka po rodzeństwie bolała jeszcze bardziej. Od tej chwili gdziekolwiek szła, towarzyszyło jej pytanie: czy naprawdę zginęli, czy też chodzą teraz gdzieś po świecie z pustymi oczami martwych?
Koszmary nigdy jej nie opuściły. W snach widziała ojca w chwili śmierci, spojrzenie matki, trzask ognia przypominał szept umarłych. Obrazy rodziny były jej raną i jej siłą. Drewniany liść od matki stał się amuletem – zawsze przy sercu, nigdy na pokaz. To on podtrzymywał ją, gdy sama słabła.
Opuściła pogorzelisko i ruszyła w świat. Uczyła się od elfich zwiadowców cierpliwości, od krasnoludzkich traperów sztuki przetrwania, od samotnych druidów rozumienia cykli natury. Świat stał się dla niej księgą pisaną pazurem, odciskiem łapy i zakrzepłą kroplą krwi.
Jej charakter hartował się w wędrówce. Stała się cicha, rzeczowa, analityczna. Nie kierował nią kodeks ani prawo, lecz instynkt i równowaga. Jeśli bandyta groził kupcowi – strzała sięgała szyi. Jeśli wilk podchodził do zagrody – bywał odstraszany lub zabijany. Nie z gniewu i nie dla chwały, lecz z konieczności. Jednak w sercu tliło się coś więcej – pragnienie zemsty. Na nieumarłych, którzy zniszczyli jej dom.
Jej język nabrał osobliwego tonu – ludzi oceniała przez pryzmat natury: „masz oczy jak lis”, „kroczysz jak niedźwiedź”, „serce bije ci jak u spłoszonego królika”. Brzmiało to dziwnie, czasem obco, ale czyniło ją wyrazistą, nawet gdy milczała. Podczas wędrówek odkrywała ślady tego samego zła, które pochłonęło Ciepły Korzeń. Wioski zgaszone w jedną noc, ciała wstające bez powodu. Martwota nie była przypadkiem – ktoś lub coś ją prowadziło.
Pewnego dnia, w górach spowitych mgłą, niebo rozdarł ryk smoka. Hilda spojrzała w górę i ujrzała drakona o czarnej łusce. Walczył ze smokiem, lecąc na jego grzbiecie, uzbrojony tylko we włócznię. Walka była szaleństwem, pełnym ognia i huku skrzydeł, a potem nadszedł upadek. Runął w las, rozbijając drzewa.
Hilda podeszła ostrożnie. Leżał w krwi, osłabiony i ranny. Mogła odejść. Mogła go dobić. Ale nie zrobiła ani jednego, ani drugiego. Oczyściła rany, zatamowała krew i czuwała przy nim, aż oprzytomniał.
Kiedy Ambraxas otworzył oczy, ujrzał spojrzenie wolne od strachu – należące do kogoś, kto nie osądza, lecz po prostu działa. Nadal obolały po upadku, wyznał swoje imię i podziękował za ocalenie. Nie była to jeszcze przyjaźń ani przysięga, lecz ciche porozumienie, zrodzone z równowagi. Od tamtej chwili ich ścieżki splatały się wielokrotnie na szlakach Wybrzeża Mieczy – czasem w milczeniu, czasem w ogniu walki, a czasem w karczmie przy napitku, gdzie nawet najcięższe wspomnienia stawały się lżejsze.
Dziś Hilda Tealeaf wciąż wędruje. Nocami śnią jej się oczy Tomasina, płomienie wokół Pellie i spojrzenie Linny, które nigdy nie zgasło. A pustka po braku ich ciał sprawia, że gdzieś głęboko żywi strach i nadzieję jednocześnie, że rodzeństwo mogło przetrwać – lub że spotka ich ponownie w formie, której boi się najbardziej.
Ostatnio otrzymała list od Ambraxasa. Zaproszenie do Bractwa Złotej Włóczni, które osiadło w Kasztelu Cztery Dęby. Bractwo kieruje się zemstą i sprawiedliwością, a jego patronem jest Hoar, Bóg Zemsty. W tych słowach Hilda wyczuła echo własnych ran. I być może – drogę ku odpowiedziom, których szuka od tamtej nocy.