Nad nimi unosił się Licz — jego trupia twarz wykrzywiona była w pogardliwym grymasie. Uniósł kościsty palec, a między rozdartymi fragmentami skóry zatańczyła fioletowa iskra.
— Selûne nie obroni cię w tym miejscu. Śmierć. — powiedział, a jego głos odbił się echem od kamiennych ścian.
Felix nie zdążył zareagować. Czas przestał istnieć. Nie było bólu, nie było zimna. Została tylko cisza — głęboka, wszechogarniająca, niemal łagodna.
Z tej ciszy narodziło się światło. Mgła i srebrne iskry rozstąpiły się, ukazując postać kobiety o ciele utkanym z księżycowego blasku. Jej włosy płynęły niczym strumienie czystego srebra, a w oczach tańczyły całe konstelacje. Nad jej głową krążyły trzy księżyce — jeden w pełni, drugi w nowiu, trzeci w pierwszej kwadrze.
Felix padł na kolana. Znał tę obecność. To była Selûne — Pani Księżyca, ta, której oddał serce i służbę. Jej głos zabrzmiał jak modlitwa odbita echem od niebios:
— Cisza nie jest końcem, Felixie. To początek, w którym rodzi się światło. Nie wszystko, co umiera, znika. Czasem to, co umiera, staje się mostem.
Z jej światła wyłoniła się sylwetka. Felix zamarł — rozpoznał ją natychmiast. To był jego dawny mistrz, nekromanta, którego sam zgładził w imię bogini. Lecz teraz jego oblicze było inne. Oczyszczone. Oczy miał spokojne, pozbawione mroku, który niegdyś je wypełniał.
Selûne przemówiła ponownie, a każde jej słowo niosło w sobie ukojenie:
— Nie mogłam pozwolić, by dusza tak pełna żalu zniknęła w pustce. Jego ciemność została przemieniona, a moc — oczyszczona. To, co kiedyś wskrzeszało martwych, teraz niesie życie.
Postać mistrza rozświetliła się, a jego ciało rozpadło w tysiące srebrnych iskier. Zmieniły się one w delikatne światło, które spłynęło ku Felixowi, formując się w latarnię. Latarnia jaśniała chłodnym blaskiem — czystym, lecz pozbawionym ciepła.
Światło Selûne objęło Felixa i pociągnęło w dół — przez światło, przez sny, przez ciszę.
Kiedy otworzył oczy, leżał na kamiennym ołtarzu. Wokół panowała martwa cisza. Znajdował się w kaplicy — dawno zapomnianej, pogrążonej w ruinie. Ściany z białego marmuru były popękane jak porcelana, a w szczelinach rosły luminescencyjne kwiaty, których płatki świeciły bladym błękitem. Dach dawno się zawalił, wpuszczając do środka srebrzyste światło księżyca.
Na suficie rozciągały się dawne freski, dziś już spękane i wyblakłe, ale wciąż widać było na nich iluzję nocnego nieba — z trzema księżycami w różnych fazach, jak w koronie samej bogini. Powietrze pachniało deszczem i popiołem, a cisza była tak głęboka, że Felix słyszał własny oddech odbijający się echem od marmurowych ścian.
Obok niego, na ołtarzu, spoczywała latarnia — ta sama, którą ujrzał w świetle Selûne. Wyciągnął ku niej rękę. Jej blask był inny niż przedtem — nie ciepły, lecz chłodny, księżycowy. Gdy zbliżył dłoń, światło rozpłynęło się po kamieniu niczym woda, rozlewając się w dziesiątki świetlistych kropli.
Krople uniosły się w powietrzu jak świetlisty deszcz. Przez chwilę słyszał bicie dwóch serc — swojego i czyjegoś jeszcze.
Wtedy z mroku za ołtarzem dobiegł głos:
— Widzisz, Felixie? Nawet ruiny mogą świecić, jeśli pamiętają swoją modlitwę.
Spojrzał w tamtą stronę. Kamienny posąg Selûne, rozbity i nadkruszony, spoglądał na niego pustymi oczodołami. A jednak w pęknięciach marmuru tliły się iskry gwiazd.
Latarnia pulsowała w rytmie jego oddechu. Felix spojrzał na swoją dłoń — jego skóra była taka jak dawniej, ale w żyłach płynęła srebrzysta krew, migocząca jak światło księżyca. Zrozumiał. Świątynia nie była miejscem. Świątynią był on sam.
Padł na kolana, a jego serce przepełniła wdzięczność wobec Selûne — bogini, która prowadziła go przez ciemność ku światłu. Ciche słowa modlitwy spłynęły z jego ust, jak srebrzyste echo w nocnym powietrzu. W odpowiedzi na jego oddanie ciało otoczył delikatny blask — skóra zaczęła mienić się subtelnym, księżycowym światłem, które przy pełni lśniło niczym tafla wody oświetlona blaskiem Selûne. Jego oczy przybrały niezwykły wygląd: odbijały światło gwiazd i konstelacji, jakby wewnątrz nich mieszkało samo niebo.
Wstał powoli, jeszcze czując w sercu ciepło boskiej obecności, i skierował się ku wyjściu z kaplicy. Gdy tylko przekroczył próg, uderzyło go chłodne, leśne powietrze. Wokół panowała cisza, przerywana jedynie szelestem liści i odległym pohukiwaniem sowy. Las Neverwinter rozciągał się wokół niego — gęsty, majestatyczny i niepokojąco żywy.
Odwrócił się, by spojrzeć raz jeszcze na kaplicę, pragnąc zapamiętać jej kształt, lecz ku jego zdumieniu — nie było jej tam. Miejsce, w którym powinna stać, wypełniały jedynie drzewa, porośnięte mchem i oświetlone blaskiem księżyca. Serce zabiło mu szybciej; zrozumiał, że został sam, pośród szumiących konarów, z błogosławieństwem Selûne jako jedynym towarzyszem.
Uniósł głowę i spojrzał w górę, ku koronom drzew. Cień przestał być dla niego przeszkodą — skupił się, a jego ciało uniosło się powoli ponad liście, ponad cienie, aż stanął w powietrzu, spoglądając z góry na nocny krajobraz. W oddali, w srebrzystym blasku księżyca, dostrzegł góry — znajomy teren, którym wędrowali wcześniej. Tam, u stóp kamiennych głazów, ujrzał trzy postacie. Stały blisko siebie, najwyraźniej pogrążone w rozmowie, a ich sylwetki rysowały się wyraźnie na tle lśniących skał.
Nie zastanawiając się długo, ruszył w ich stronę, jego srebrzysta poświata przecinała noc niczym łagodny promień księżyca, zwiastując nadejście kogoś, kto niósł w sobie błogosławieństwo bogini nocy.