Żywoty i Legendy

Bao Bei:

Brakujący Pazur

06/12/2025

W zielonej głuszy Chult, gdzie wilgotna dżungla piętrzyła się tak wysoko i gęsto, że jej splątane korony niemal zasłaniały niebo, dzień nigdy nie był cichy. Powietrze drżało od brzęczenia owadów, a każdy krok niósł w sobie obietnicę niebezpieczeństwa. Pośród tej dzikiej krainy, na skraju zapomnianej przez wieki świątyni, skrytej pod zwałami lian i pnączy zwisających jak misternie utkane pajęcze nici, poruszała się zwinna sylwetka. Jej kocie oczy odbijały blade światło przesączające się przez gęste listowie — Bao Bei, tabaxi podróżujący samotnie jak zawsze wtedy, gdy w grę wchodziły skradzione przed laty rodowe klejnoty.

Zatrzymał się przed wejściem do ruin, raz jeszcze rozwinął mapę otrzymaną od wędrownych kupców i upewnił się, że dotarł we właściwe miejsce. Ku jego zdziwieniu kamienne przejście przetrwało dziesiątki pokoleń ulewnych deszczów, wojen, potworów i kultów, które mogły tu grasować. Na blokach kamienia, niemal całkowicie pochłoniętych przez mech, dostrzegł wyblakły symbol swojego klanu. Serce zabiło mu szybciej — nie spodziewał się spotkać tu śladu przeszłości tak bliskiej jego własnej.

Architektura ruin była mu obca, lecz struktura budowli podpowiadała, że wejście powinno znajdować się po lewej stronie. Przepchnął się przez zasłonę liści, które gęsto blokowały drogę, a dżungla zdawała się nagle rozstępować przed nim jak kurtyna. Śpiew ptaków i cykad ucichł niemal natychmiast, jakby cały świat wstrzymał oddech.

Przed jego oczami wyłoniło się monumentalne wejście do świątyni. Ogromne korzenie drzew oplatały je niczym pradawne węże, a dookoła, wyrzeźbione w kamieniu, stały kocie sylwetki: jaguary z rozwartymi paszczami, pantery o oczach z zielonego onyksu, tygrysy uchwycone w biegu. Wszystko to zdawało się spoglądać na niego — i wszystko wskazywało, że dotarł tam, gdzie powinien.

Wejście było tak wąskie, że mnich musiał przeciskać się bokiem między chropowatymi ścianami. Każdy jego ruch był ostrożny; wiedział, że miejsca takie jak to żyją własnym, niebezpiecznym rytmem pełnym pułapek i sekretów. Wewnątrz pierwsze, co dostrzegł, to schody prowadzące w dół — a raczej ich pozostałości. Były zarwane, lecz dla Bao Bei’a nie stanowiło to większego wyzwania. Z łatwością przeskoczył nad rozpadliną, lądując cicho po drugiej stronie korytarza.

Wewnątrz panowała gęsta ciemność. Jego źrenice zwęziły się instynktownie, po czym rozszerzyły, dostosowując wzrok do mroku. Tabaxi ruszył naprzód, a czas w tunelu zdawał się dłużyć. Dopiero po dłuższej chwili dotarł do okrągłej komnaty. Jej sufit ginął gdzieś wysoko w nieprzeniknionym cieniu, a każdy jego krok odbijał się echem, jakby pomieszczenie nie miało końca.

Pod jego stopami rozciągała się misternie ułożona mozaika z dziesiątek trójkątnych płytek, które razem tworzyły kształt kociej łapy. W nikłym świetle jej zarysy wyglądały niczym pradawny znak ostrzegawczy. Ściany komnaty pokrywały barwne, choć nadgryzione czasem freski przedstawiające łowców pnących się ku górze, zwierzęta biegnące po liniach prowadzących aż na sufit, a także strumienie energii spływające w niepojętym kierunku, jakby cała sala żyła własnym rytmem.

W samym centrum stał monumentalny posąg czteroręcznego jaguara. Górna para dłoni złożona była w tajemniczym geście, dolna zaś trzymała idealnie gładką, czarną kulę, która zdawała się pochłaniać całe światło. Oczy posągu, wykonane z onyksu, lśniły głęboko w mroku — i choć Bao Bei wiedział, że to tylko rzeźba, miał wrażenie, że śledzą każdy jego ruch.

Kiedy przyjrzał się mozaice, wyczuł pod dłońmi niepewność płytek, które pod większym naciskiem mogły ustąpić, wyzwalając pułapkę. Odsunął się więc o kilka kroków, po czym wziął rozbieg i jednym płynnym skokiem dosięgnął posągu, omijając niebezpieczną powierzchnię podłogi.

Metal, z którego wykonano rzeźbę, był chłodny pod jego palcami. Wzrok tabaxi’ego przyciągnęła jednak czarna kula — zatrzaśnięta między dłońmi, jakby miała pozostać tam na zawsze. Zanim jednak się nią zajął, ostrożnie podważył onyksowe oczy posągu. Ku jego zdziwieniu wypadły bez najmniejszego oporu, pozostawiając puste oczodoły spoglądające w nicość. Kryształy bez wahania trafiły do jego torby.

Kiedy wreszcie zbadał kulę, nie dostrzegł żadnego mechanizmu ani pułapki. Nic nie zdradzało, że dotknięcie jej mogło mieć jakikolwiek efekt — a jednak, gdy tylko jego łapa spoczęła na gładkiej powierzchni, kula rozbłysła intensywnym światłem. W tym samym ułamku sekundy grawitacja obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni. Bao poczuł, jak jego ciało zaczyna spadać w kierunku tego, co jeszcze przed chwilą było sufitem, lecz dzięki błyskawicznej reakcji i pazurom wbił się w jedną z dłoni posągu, zatrzymując nieuchronny upadek w pustkę.

Gdy tylko zdołał złapać równowagę, zauważył, że za posągiem część kamieni dawnej podłogi osunęła się w dół, tworząc nieregularny, oddalony od siebie most prowadzący ku przejściu po drugiej stronie komnaty. Jednak zanim zdołał ruszyć dalej, grawitacja powróciła do normalnej pozycji — po czym znów się odwróciła. I znowu. Przeciągało go to to w jedną, to w drugą stronę, jakby cały świat zmieniał zdanie co trzy sekundy.

Mnich przyjął pozycję gotowości, wpatrzony w kamienne płyty, które w rytmie zmian układały się na chwilę w drogę, by zaraz potem zawisnąć nad przepaścią. Czekał cierpliwie na właściwy moment. Gdy tylko pierwszy z kamieni ustawił się odpowiednio, skoczył. Grawitacja odwróciła się ponownie, lecz Bao zdołał uchwycić się wystającego ze ściany korzenia, czekając, aż płyta wróci na miejsce. Z każdą kolejną zmianą rytm stawał się coraz szybszy, coraz bardziej nieprzewidywalny. Zrozumiał, że musi zaryzykować.

Ruszył naprzód, jego ruchy były pełne gracji, niemal instynktowne. Skakał po kolejnych płytach jak po gałęziach drzew, przesuwając się w stronę przejścia prowadzącego w głąb świątyni. Ostatni skok przeniósł go przez próg korytarza — a gdy tylko przekroczył granicę komnaty, wszystko wróciło do normalności. Wylądował miękko, wykonując zwinny obrót, i opadł na cztery łapy, gotów ruszyć dalej w głąb tajemniczego miejsca.

Korytarz, w który wbiegł, był tak wąski, że jego barki o centymetry mijały kamienne ściany. Te zaś pokrywała misterna mozaika przedstawiająca zwierzęta biegnące w panice, jakby uciekały przed czymś niewidocznym dla oczu. W ornamentach dostrzegł dziesiątki drobnych otworów, tak sprytnie wkomponowanych w zdobienia, że trudno było je zauważyć na pierwszy rzut oka. Z kilku wystawały zbutwiałe, lecz nadal śmiercionośne strzały — wręcz ostrzeżenie, że korytarz kryje w sobie aktywne pułapki.

Przy samej posadzce nie było żadnych otworów, lecz wzór zmieniał się mniej więcej w połowie długości przejścia: tam otwory znajdowały się zarówno na podłodze, jak i w suficie. Bao Bei położył się płasko, przyciskając ogon do ziemi. Z najwyższą ostrożnością zaczął się czołgać. Gdy tylko przekroczył pierwszy z otworów, powietrze rozerwał świst, a potem kolejny, i jeszcze jeden — w ułamku sekundy cały korytarz zamienił się w chaotyczną salwę. Setki strzał wystrzeliły ze ścian, roztrzaskując się o przeciwległe powierzchnie. Odłamki pękały, wypluwając delikatny kwas, który przypalił mu lekko futro, zmuszając go do zmrużenia oczu i parcia naprzód mimo szczypiącego bólu.

Dotarł do połowy korytarza, lecz szybko zauważył problem: strzały wciąż huczały nad nim, a przed nim — tam, gdzie wzór pułapek się zmieniał — pociski zaczęły wystrzeliwać z sufitu i podłogi. Nie mógł pozostać przy swojej taktyce. Przesunął się więc ku ścianie, wciskając ciało w sam róg tuż nad posadzką. Trwając tam bez ruchu, wsłuchany w rytm świstów, zaczął rozpoznawać wzór: minimalne opóźnienia między wystrzałami, regularność w ich sekwencji. Wyczekał moment, w którym jeden z cykli tworzył krótkie okno bezpieczeństwa.

Wtedy ruszył. Odbił się jak sprężyna, dociskając ciało do gładkiej powierzchni ściany. Gdy dotarł na koniec pułapki, odetchnął z ulgą — zostało mu nie więcej niż pięćdziesiąt stóp do wyjścia z korytarza.

Wtedy futro na karku zjeżyło mu się ostrzegawczo. Przyglądał się ścianom, lecz nic nie zauważył. Mimo to instynkt mówił prawdę. W chwili, gdy zrobił pierwszy krok, rozległ się świst. Strzały pomknęły prosto w niego. Bao wyskoczył do przodu, unikając pierwszej salwy; druga nadleciała z dołu, więc odbił się od podłogi dłońmi, przerzucił ciało nad pociskami i wylądował z impetem w następnym pomieszczeniu.

Ta komnata była niewielka, kwadratowa, przygnębiająco cicha. Cztery pokruszone, lecz wciąż majestatyczne kolumny podtrzymywały sufit, z którego powoli kapała woda. Z brzmienia i natężenia kropli Bao domyślił się, że nad nim musi znajdować się jakiś zbiornik. Ściany były porowate, pełne mikroszczelin, jakby przygotowane do kolejnej pułapki. Na środku posadzki znajdowała się kamienna płytka z symbolem węża pożerającego własny ogon.

Z ostrożnością badał podłoże, lecz nie wykrył żadnego mechanizmu. Postawił pierwszy skok w przód — nic się nie wydarzyło. Ruszył więc sprintem, zanim pomieszczenie zmieni zdanie, i dobiegł do kolejnego korytarza prowadzącego do większej sali.

Pomieszczenie, w którym się znalazł, było gigantyczne. Sufit wznosił się tak wysoko, że trudno było dostrzec jego sklepienie — tonące w cieniu i unoszącym się kurzu. Na ścianach wyrzeźbiono sceny rytuałów z czasów, gdy w tej krainie władcy rozmawiali ze zwierzętami jak równi z równymi. Przez pęknięcia w sklepieniu wpadały smugi światła, wyglądające jak przenikające powietrze pasma dymu. Oświetlały stojący na piedestale posąg jaguara.

Bao Bei zbliżył się do piedestału. W jego powierzchni dostrzegł idealnie okrągłe wgłębienie — miejsce na klejnot. Było jednak puste. Rozglądając się po sali, zauważył kontury starego ołtarza, resztki wypalonego kadzidła i inne pozostałości dawno minionych ceremonii.

Kiedy ośmielił się podejść bliżej posągu, kamienny jaguar poruszył głową. Z piedestału wyłonił się ogromny, duchowy golem, którego korpus wydawał się utkany z mgły i światła, przyozdobiony tą samą jaguarzą głową, która przed chwilą była częścią rzeźby. Teraz cała jego forma, choć spektakularna, nacierała w stronę tabaxi’ego.

Bao nie miał wyboru. Rzucił się w stronę przeciwnika i zasypał go gradem ciosów. Każde uderzenie wyrywało z ciała golema fragment energii, pozostawiając w nim prześwity tam, gdzie lądowała pięść mnicha. Golem odpowiedział potężnym zamachem — jego cios trafił Bao w głowę, oszałamiając go na chwilę. Zaraz potem monstrum spróbowało go ugryźć, lecz tabaxi uskoczył, zwinnie wymykając się z kamiennej paszczy.

Wyprowadził kolejne uderzenia, tym razem celując w głowę stworzenia. Kamienny łeb rozpadł się, rozsypując w powietrzu jak dym. Reszta ciała opadła, gasnąc jak rozbita iluzja.

Po golemie nie został żaden ślad, lecz za piedestałem odsłoniło się przejście prowadzące do kolejnej komnaty. Bao Bei, nadal szybciej oddychając po walce, ruszył naprzód.

Pomieszczenie, do którego wszedł, było puste i chłodne, a jego cisza miała w sobie coś nienaturalnego — jakby kamienie wstrzymywały oddech na widok intruza. Na środku stał kolejny piedestał, surowy i prosty, a jednak w oczy od razu rzucał się jego centralny element: wyżłobienie o kształcie idealnie przypominającym kolczyk. Bao Bei zmrużył oczy, podchodząc bliżej. Żaden z jego własnych kolczyków nie pasowałby do tego miejsca; wiedział więc, że ktoś musiał go stąd zabrać. To miejsce miało być zwieńczeniem poszukiwań, a jednak pozostawało puste — zbyt puste, by przypadkowe.

Wtedy w jednym z rogów komnaty cień zadrżał, poruszył się jak żywa substancja i sięgnął ku światłu. Z jego wnętrza wyłoniła się dobrze znana Bao sylwetka. Varikas — we własnej osobie. Diabeł jak zwykle wyglądał na spokojnego, jakby czekał na ten moment od dawna.

Tabaxi spojrzał na niego z czystą nienawiścią, nie czując potrzeby ukrywania emocji.

— Bao Bei — odezwał się Varikas z lekkim uśmiechem.

— Nie przestaniesz mnie nękać, co? — odpowiedział mnich ostrym tonem.

— Nie nękam cię. Od dawna czekałem, aż ten moment nastąpi. Jakże precyzyjne ścieżki świata doprowadziły cię właśnie tutaj. Świątynia nie wybrała cię przypadkiem — ona zna krew wojownika łowcy. Ja również.

Bao milczał, choć gniew iskrzył mu w oczach.

— Nie przyszedłem cię zatrzymać — kontynuował diabeł spokojnie. — Przyszedłem ci coś dać.

Mnich nie drgnął nawet o włos, patrząc na niego jak na jadowitego węża.

— Szukasz tego, co ci odebrano. Nie jednego klejnotu, lecz dziedzictwa — mówił Varikas, krok po kroku zbliżając się do piedestału, jakby badał jego kształt wzrokiem. — Nie ma go tu. Nigdy tu nie było. Ale ktoś chciał, żebyś wierzył, że jest.

Te słowa nie przyniosły Bao ulgi — jedynie potwierdziły jego podejrzenia.

Varikas mówił dalej:

— Wiem, czyja to sprawka. Wiem też, gdzie znajdują się wszystkie z klejnotów twojego rodu. Wszystkie, co do jednego. Jeśli wrócisz do Wilczych Łęgów i pomożesz pozostałym, powiem ci, gdzie są.

— Dlaczego? — spytał Bao cicho, lecz groźnie.

— Oni mają coś, czego potrzebuję — odparł diabeł. — A ty masz coś, czego potrzebują oni. Jesteś brakującym pazurem w ich łapie.

Bao prychnął pod nosem. Varikasowi ufać nie można było nigdy — był przecież diabłem.

— Chodzi o Krąg Popiołów — westchnął Varikas, jakby sam był zmęczony tą sprawą. — Ci głupcy myślą, że potrafią władać nad śmiercią, ale nie rozumieją ceny. Mieliście już z nim styczność, choć nie wiedzieliście, czym jest. To oni sprowadzili Vartraxa z powrotem do tego świata. A teraz planują jeszcze więcej.

Bao uniósł brwi, słysząc ton diabła — nie było w nim radości ani chaosu. Raczej coś, co brzmiało jak… obawa?

Varikas kontynuował.

— Krąg Popiołów nie jest kultem. To uczeni, którzy przekroczyli granicę. Chcą otworzyć księgę, której nie wolno otwierać. Księga była ukrywana przez tysiące lat i nie jest zwykłym artefaktem. Nie zawiera rytuału… ona sama jest rytuałem.

Mnich zesztywniał. W jego głosie słychać było mieszankę niepokoju i determinacji, gdy w końcu powiedział:

— Postaram się zaufać temu, co mówisz. Lecz moje instynkty podpowiadają mi coś innego.

— Jeśli im pomożesz — odpowiedział Varikas — i jeśli wam się powiedzie, zdradzę ci, gdzie są wszystkie klejnoty twojego rodu. Mało tego — powiem ci na zachętę, że wszystkie znajdują się w jednym miejscu.

Bao poczuł, jak ścieżka przed nim wydłuża się, ciężka i wymagająca. Wciąż nie ufał diabłu, lecz wiedział, że nie może zignorować tego, co usłyszał.

— Pomogę im — powiedział cicho. — Ale nie dla ciebie.

Varikas uśmiechnął się tylko, po czym jego sylwetka rozpłynęła się w cieniach, tak cicho, jakby nigdy tu nie stał.

Tabaxi rozejrzał się po komnacie raz jeszcze. Nic więcej tu nie pozostało, żadnych odpowiedzi — tylko pusty piedestał i echo słów diabła.

Odwrócił się i ruszył ku wyjściu, gotów rozpocząć drogę powrotną do Wilczych Łęgów, gdzie czekało go coś znacznie większego niż polowanie na skradzione klejnoty.

Type of Model
Collection Model
Provider
Collection Provider
Bundle
Collection Bundle
Species
Collection Species
Race
Collection Race
Class
Collection Class
Gender
Collection Gender