Zmęczeni ucieczką i niedawną walką, bohaterowie zdecydowali się zatrzymać na odpoczynek. Na krawędzi skalnego balkonu, wysoko nad bezdenną otchłanią, rozbili niewielki obóz. Potrzebowali oddechu, choćby krótkiej chwili, by zebrać siły i zastanowić się, co dalej. Kamienna półka była wąska i nierówna, ale dawała choć namiastkę bezpieczeństwa. Wokół panowała cisza – ciężka, gęsta i przesiąknięta wilgocią podmroku.
Kiedy spojrzeli w dół, ich oddechy ustały. Widok rozpościerający się pod nimi zapierał dech w piersiach, jednocześnie wzbudzając głęboki lęk. Pod nimi leżała olbrzymia, podziemna dolina – rozległa niczym całe miasto, długa na wiele mil. Niebo tej krainy nie istniało, a jedynym źródłem światła była blada poświata bijąca z bioluminescencyjnych grzybów i migoczących w skałach minerałów. Słabe, mlecznoniebieskie światło tworzyło krajobraz nieziemski i nierealny, jak ze snu lub z koszmaru.
Dolina podzielona była wyraźnie na osiem części – jakby sama natura, a może jakaś pradawna moc, wyrysowała w jej strukturze granice. Każdy z tych obszarów był odmienny, pulsował własnym rytmem i krył w sobie inne niebezpieczeństwa. Tuż poniżej ich skalnego schronienia rozciągał się las olbrzymich grzybów, których kapelusze kołysały się leniwie na podmuchach powietrza, przypominając wierzchołki drzew. Dalej wyrastały kamienne iglice – gęsty las skalnych kolumn, ustawionych tak precyzyjnie, że wyglądały jakby ktoś własnoręcznie wyrzeźbił je z samego ciała ziemi.
Jeszcze dalej rozciągało się czarne jezioro, którego gładka, idealnie nieruchoma tafla odbijała światła podmroku jak gwiazdy na nocnym niebie. Wrażenie było tak doskonałe, że można było zapomnieć, iż patrzą w dół, a nie w górę. Po prawej stronie od jeziora połyskiwały w mroku białe kryształy – tysiące smukłych form, które przy każdym, nawet najdelikatniejszym ruchu powietrza, wydawały z siebie dźwięki niczym chór harf. Nawet z tej odległości bohaterowie mogli usłyszeć ich czysty, drżący rezonans, który zdawał się przenikać kości i uspokajać serce, choć w tym miejscu nie mogło być mowy o prawdziwym spokoju.
Niżej pulsowały bale grzybni – żywe, oddychające tkanki podziemnego świata, które co jakiś czas wyrzucały w powietrze kłęby świetlistych zarodników. Obok nich ziała przepaść, przez którą przerzucone były mosty z żywych pnączy – wijących się, pulsujących, jakby czuły dotyk powietrza. Dalej płynęła brunatna, martwa rzeka – jej powierzchnia bulgotała i falowała jak coś żywego, a brzegi usłane były kośćmi niezliczonych ofiar.
Na samym krańcu horyzontu, daleko w mgle, majaczył gaj. W przeciwieństwie do reszty tej przerażającej krainy emanował spokojem. Spowijała go delikatna, błękitna poświata, przenikająca przez mleczną mgłę niczym echo dawnego światła dziennego. Był jak obietnica w tym morzu mroku – lub jak pułapka zastawiona na tych, którzy zapragną uwierzyć w nadzieję.
Cała dolina rozpościerała się przed nimi niczym mapa zrodzona z szaleństwa. Dwa pasma po cztery krainy, ułożone w prostokątny wzór, przypominały szachownicę wykutą z kamienia i cienia. Z tej wysokości mogli dostrzec granice między nimi i wybrać drogę, którą zejdą w głąb. Ale każdy z nich – zmęczony, obolały, milczący – czuł, że żadna z tych ścieżek nie będzie łatwa, każda nich zaprowadzi ich głębiej w mrok.
Hilda, stojąc na krawędzi skalnego balkonu, patrzyła w otchłań z mieszaniną skupienia i znajomego niepokoju. Dla niej widok ten nie był nowością – podmrok znała lepiej niż ktokolwiek z jej towarzyszy. Te mroczne przestrzenie, które dla innych były przerażającym labiryntem cienia i niepojętych zjawisk, dla niej stanowiły coś na kształt drugiego domu. W oczach Hildy każdy szczegół doliny opowiadał historię – o miejscach, które znała tylko z dawnych opowieści i szeptów podróżników, i o niebezpieczeństwach, które sama niegdyś przetrwała.
Wskazała ręką na rozciągające się poniżej pola zarodników, gdzie gęsta mgła pulsowała życiem. – Tam – powiedziała cicho. – Trzeba uważać. Wśród tych grzybów kryją się zarodniki wybuchowe. Wystarczy jedno nieostrożne nadepnięcie, a cały obszar zapłonie jak chmura ognia. – Jej głos był spokojny, ale w tonie pobrzmiewało doświadczenie kogoś, kto już widział, jak takie pułapki pochłaniają całe drużyny.
Potem spojrzała dalej, na las grzybów o masywnych, miękkich pniach i rozłożystych kapeluszach. – To nie tylko rośliny – dodała. – Niektóre z nich wytwarzają zarodniki, które potrafią mieszać w głowie, wywoływać halucynacje, a czasem nawet doprowadzić do szaleństwa. To także miejsce, gdzie Mykonidzi zakładają swoje kolonie. Są pokojowe… dopóki nie uznają cię za zagrożenie.
Jej wzrok przesunął się ku kamiennym iglicom. Z tej odległości wyglądały jak las skalnych kolumn, gęstych i smukłych, wyrastających prosto z ziemi i ginących w mroku powyżej. – Takie formacje często spotyka się w miejscach pradawnych bitew – wyjaśniła. – Kamień pamięta magię, krew i gniew tamtych dni. Korytarze między iglicami bywają zdradzieckie – wąskie, pełne zakrętów, a w cieniu czają się stworzenia, które czują strach lepiej niż krew.
Kiedy jej spojrzenie padło na jezioro o czarnej tafli, zmarszczyła brwi. – To miejsce nie jest spokojne – powiedziała. – Każde zakłócenie powierzchni tej wody może sprowadzić katastrofę. Nie wiem, co kryje się pod spodem, ale… – zawahała się – …rzeka wypływająca z jeziora nie wygląda naturalnie. To coś żyje, a nie płynie.
Następnie spojrzała na odległe kryształowe ostrogi, błyszczące w bladych odcieniach. Delikatne dźwięki, które wydawały, drżały w powietrzu jak muzyka, ale Hilda wiedziała, że w tym pięknie kryje się śmierć. – Te kryształy wzmacniają każdy dźwięk, nawet szept. A magia… – westchnęła. – Magia tam wraca do ciebie. Każde zaklęcie odbija się i uderza w tego, kto je wypowiedział. Spotyka się tam żywiołaki, duchy echa i inne paskudztwa, które słuchają wszystkiego, co powiesz.
Wreszcie jej oczy zatrzymały się na błękitnej poświacie Grzybowego Gaju, ledwie widocznej w oddali. – To… coś innego. – Na moment w jej głosie zabrzmiała nuta ulgi. – Tamte zarodniki przynoszą ukojenie, wspomagają leczenie, potrafią uspokoić nawet obłąkany umysł. Jeśli dotrzemy tam żywi, odpoczniemy naprawdę.
Zerknęła jeszcze na wiszące mosty przewieszone nad przepaścią. – Tego jednak nie znam. – Przyznała z powagą. – Nigdy wcześniej nie widziałam pnączy zdolnych utrzymać ciężar człowieka. Ale patrząc na długość przepaści… jakieś trzydzieści metrów. Zbyt wiele ryzyka.
Towarzysze słuchali jej w milczeniu. Ambraxas, który dotąd spoglądał w ciemność z wyraźnym napięciem, w końcu skinął głową. – Znasz te ziemie lepiej niż ktokolwiek z nas – powiedział spokojnie. – Poprowadź nas. Wybierz drogę, którą przeżyjemy.
Hilda przyjęła jego słowa z powagą, po czym pochyliła się nad mapą doliny, którą widzieli z góry. – Pójdziemy przez pola zarodników – zdecydowała po chwili namysłu. – Jeśli będziemy ostrożni, unikniemy eksplozji. Potem przejdziemy przez tunele między skalnymi iglicami. Tam możemy znaleźć schronienie, może nawet przejście pod rzeką. Zignorujemy jezioro i te przeklęte mosty. Na końcu dotrzemy do Grzybowego Gaju. To trzydzieści mil drogi… ale najpierw musimy zejść tysiąc stóp w dół.
Zapadła cisza. Tysiąc stóp – to było niebezpieczne przedsięwzięcie, zwłaszcza po walce i z ciężkim ekwipunkiem. Ale nikt nie zaprotestował. Wiedzieli, że w podmroku każda ścieżka to ryzyko, a każda decyzja – kwestia przeżycia.
Kamień był wilgotny, gdzieniegdzie porośnięty cienkimi pasmami bioluminescencyjnej pleśni, a powietrze drżało od głuchego pomruku dalekich procesów tej żywej krainy.
Hilda, pewna swoich umiejętności i wyposażenia, pierwsza ruszyła w dół. Przypięła pas pajęczej wspinaczki, jej dłonie i stopy zyskały przyczepność niemal nienaturalną. Sprawnie poruszała się po pionowej ścianie, krok po kroku, z gracją kogoś, kto znał podobne zejścia od dawna.
Felix, zamiast ryzykować wspinaczkę, usiadł po turecku, zamknął oczy i wysłał w dół swoją duchową kopię. Jego eteryczne odbicie, błyszczące bladoniebieskim światłem, unosiło się lekko w powietrzu, przemykając między skałami w poszukiwaniu bezpiecznej drogi. Kapłan planował wykorzystać magię teleportacji, by przenieść się w miejsce, gdzie jego duch osiągnie dno doliny.
Bao Bei, jak przystało na tabaxi, zeskakiwał z półki na półkę z tygrysią gracją. Jego ciało poruszało się płynnie, mięśnie napinały się i rozluźniały w rytmicznym tańcu równowagi. Nie używał żadnej magii — jedynie swoich instynktów, zwinności i pewności kroków.
Ambraxas przyglądał się przez chwilę przepaści, mrużąc oczy. Nie miał w sobie kociej zwinności ani kapłańskiej magii teleportacji, ale jego własne sztuki nie były mu obce. Przyklęknął, położył dłoń na kamieniu i zaczął ryć w nim runy, kreśląc palcem magiczne symbole. Z jego ust płynął szept zaklęcia w starym języku, a po dziesięciu minutach z powietrza zaczęła się wyłaniać półprzezroczysta sylwetka — spektralna bestia, lecz nie ta, którą zwykł przywoływać. Tym razem miała postać olbrzymiego pająka. Ambraxas wstał, uśmiechnął się krótko pod nosem i dosiadł stworzenia, które z miękkim stukotem odnóży zaczęło schodzić w dół pionowej ściany.
Felix w tym czasie wciąż siedział na półce, pogrążony w medytacji, obserwując przez magiczne zmysły drogę swojego ducha. Lecz w pewnym momencie eteryczna więź zniknęła. Jego kopia zniknęła w mroku, a kapłan stracił ją z pola widzenia. Nie wiedząc, czy duch zginął, czy po prostu zniknął z zasięgu widzenia, Felix zawahał się.
W tym samym czasie, nieco niżej, Hilda popełniła błąd. Zapatrzona w rozświetlone doliny, nie zauważyła, że stanęła na wystającej skale, której struktura była już nadkruszona. Kamień zadrżał, pękł i oderwał się z hukiem. Runął w dół prosto w stronę Bao Beia. Tabaxi jednak zareagował błyskawicznie – odskoczył w bok, a głaz minął go o włos, uderzając z ogłuszającym łoskotem w pola zarodników. Sekundę później doliną wstrząsnęła eksplozja – potężna, jasna, niemal oślepiająca. Fala gorąca przetoczyła się po ścianie, a powietrze wypełnił gryzący zapach palonych zarodników.
Echem rozniosły się kolejne pomruki detonacji, gdy płonące zarodniki przenosiły ogień z jednej kolonii na drugą. Przez dłuższą chwilę bohaterowie mogli tylko czekać, aż wszystko ucichnie. Dopiero potem kontynuowali zejście, ostrożniej niż wcześniej.
Po kilku godzinach, zmęczeni i spoceni, stanęli wreszcie na dnie doliny. Jednak ducha Felixa nigdzie nie było. Nie pojawił się tam, gdzie planował, a sam kapłan – wciąż czekający wysoko – nie wiedział, w którym momencie powinien się przeteleportować. Niepewny, trwał w milczeniu, aż mrok wokół niego zaczął się poruszać. Drakon wysłał do niego przyzwanego wierzchowca, w ten sposób dołączy do nich cały i zdrowy.
Gdzieś ponad nim, w czerni, rozległ się przeciągły, nienaturalny skrzek. Echo odbiło się od ścian i wróciło zniekształcone, jakby coś odpowiadało z drugiego końca przepaści. Felix poczuł, jak serce przyspiesza. Z drżącym oddechem wypowiedział zaklęcie — jego ciało rozpłynęło się w powietrzu, a on sam stał się niewidzialny. Czekał, zamarły w bezruchu, ale nic się nie wydarzyło. Skrzek ustał. Cisza powróciła, gęsta i przytłaczająca.
Tymczasem na dole trójka jego towarzyszy znalazła schronienie pod olbrzymim kapeluszem jednego z grzybów. Ich blada poświata rozlewała się po twarzach bohaterów, a powietrze było ciężkie, lecz ciepłe. Ambraxas, korzystając z magii, przywołał prosty posiłek i wodę dla siebie oraz towarzyszy. Bao Bei wyjął swoje przybory malarskie – pergamin, pędzle i pigmenty – i z pełnym skupieniem zaczął szkicować otaczające ich niezwykłe krajobrazy: las grzybów, iskrzące kryształy w oddali, spalone pola zarodników.
Hilda, siedząc nieco z boku, patrzyła w dal, gdzie eksplozja pozostawiła świetlistą poświatę. Czuła, że mimo strachu, to miejsce było piękne w sposób, który tylko podmrok mógł zaoferować.
Ambraxas w tym czasie wyjął z torby trzy liście z Drzewa Życia. Ich powierzchnia lśniła delikatnym, złotawym światłem. Badał je uważnie, obracając w dłoniach. Według starych ksiąg, pięć takich liści wystarczy, by uwarzyć eliksir zdolny przywrócić życie nawet konającemu.
Cztery godziny później spektralny pająk Ambraxasa w końcu wspiął się z powrotem, niosąc na swym grzbiecie wyczerpanego Felixa. Kapłan zeskoczył z potwora, a jego nogi ledwie trzymały się ziemi po tak długim oczekiwaniu i napięciu. Towarzysze podzielili się z nim posiłkiem i wodą. Felix, wdzięczny i zmęczony, uniósł rękę, wypowiadając krótkie zaklęcie. Na moment jego oczy rozjarzyły się błękitem, po czym zwrócił się do Hildy.
– Żebyś nie musiała już błądzić w mroku – powiedział cicho, a na jej oczach zajaśniała nowa zdolność: widzenie w ciemności, czyste i głębokie jak samo serce podmroku.
Pod olbrzymim grzybem, wśród echa odległych eksplozji i delikatnego śpiewu kryształów, drużyna znów była razem. Wypoczywali, wiedząc, że prawdziwe niebezpieczeństwa dopiero czekają w głębi tej umarłej doliny.
Po krótkim odpoczynku i posiłku drużyna doszła do zgodnego wniosku, że nie mogą dłużej zwlekać. Czas był ich wrogiem — zbyt wiele niebezpieczeństw czaiło się w tym miejscu, by pozwolić sobie na bezruch. Hilda, wciąż pełna czujności, pierwsza wstała i zarzuciła na ramię plecak. Jej wzrok był twardy i zdecydowany.
– Ruszamy – powiedziała krótko. – Im szybciej przejdziemy przez pola zarodników, tym lepiej.
Pozostali przytaknęli. W milczeniu zebrali swoje rzeczy i wyruszyli. Po kilkunastu minutach marszu dotarli na granicę pól zarodników — miejsca, o którym Hilda opowiadała wcześniej.
To, co zobaczyli, przypominało żywy sen. Podłoże nie było ziemią, lecz czymś organicznym – falującą, białawą tkanką, rozciągającą się na ogromnej przestrzeni jak pulsujący dywan. Powierzchnia delikatnie unosiła się i opadała, jakby oddychała. W wielu miejscach otwierały się okrągłe kratery, z których wzbijały się zielonkawe opary, tworząc nad całym polem gęstą, fluorescencyjną mgłę.
Na granicy tego miejsca czekała na nich znajoma sylwetka — duch Felixa. Unosił się w powietrzu, półprzezroczysty, spokojny, jakby na kogoś czekał. Ambraxas, przezorny jak zawsze, uniósł dłoń i wypowiedział krótkie zaklęcie. Ciepła aura rozlała się wokół Hildy — błysk na jej skórze, a potem subtelna poświata, która zgasła równie szybko, jak się pojawiła. Paladyn wzmocnił ją magią odporności na ogień, wiedząc, jak niestabilne i zdradliwe może być to miejsce.
Weszli na pola zarodników powoli, pojedynczo, w bezpiecznych odstępach. Każdy krok był ostrożny, stawiany z wyczuciem. Powietrze gęstniało z każdym metrem, a zapach wilgoci i pleśni stawał się coraz silniejszy.
Wtedy wydarzyło się coś, co zadecydowało o losie tej wędrówki. Felix, wciąż trzymający się z tyłu, zapomniał o jednym drobnym, lecz śmiertelnie istotnym szczególe — o lampie, którą miał przy pasie. Jej płomień, choć niewielki, był jasny i żywy.
Gdy tylko jego sylwetka weszła w zieloną mgłę, powietrze zapłonęło.
Eksplozja była natychmiastowa — potężna, ogłuszająca, ślepa. Świat wokół nich zamienił się w piekło ognia i zielonych iskier. Ziemia zatrzęsła się, powietrze wypełnił oślepiający blask i dźwięk pękających grzybni. Fala uderzeniowa powaliła wszystkich.
Bao Bei został wyrzucony w powietrze i uderzył o ziemię z taką siłą, że echo trzasku jego kości przetoczyło się po dolinie, ból przeszył go do szpiku, a twarz wykrzywiła się w grymasie. Hilda zdołała zasłonić się rękami, płomienie tańczyły po jej ubraniu, lecz aura ochronna Ambraxasa pochłonęła większość żaru. Ogień ją tylko musnął.
Ambraxas i Felix nie mieli tyle szczęścia. Paladyn został rzucony na bok, jego ramię pękło pod ciężarem zbroi, a w piersi Felixa coś chrupnęło – żebra, złamane i przeszyte bólem przy każdym oddechu.
Kiedy dym opadł, ich oczom ukazał się obraz apokalipsy. Każdy z kraterów, z którego wcześniej unosiły się kłęby zarodników, teraz buchnął słupami ognia. Dziesiątki płonących gejzerów rozświetlało okolicę, a powietrze falowało od żaru.
Hilda, klęknęła przy tabaxi. Jej dłonie rozjarzyły się ciepłym światłem, a miękkie echo zaklęcia leczącego popłynęło w stronę rannego. Bao Bei jęknął, gdy kości zaczęły się zrastać, a jego ciało zadrżało od gorąca magii i bólu.
Wokół nich temperatura gwałtownie rosła. Powietrze było ciężkie, duszne, przesycone zapachem spalonych grzybów. Musieli ruszać – natychmiast.
Rzucili się biegiem pomiędzy słupami ognia. Płomienie wznosiły się wysoko, śpiewając w rytm pękających pęcherzy zarodników. Wśród tego chaosu Hilda poczuła coś jeszcze – subtelny, ale znajomy dreszcz. W płomieniach była moc. Nieczysta i nie naturalna. Ogień tlił się nekrotyczną energią, identyczną do tej, która płonęła w latarni Felixa. Jakby coś — albo ktoś — próbował się nimi bawić.
Bieg przez rozżarzone pola był katorgą. Każdy oddech palił płuca, pot ściekał po twarzach, a zbroje rozgrzewały się do granic bólu.
W pewnym momencie nad nimi przemknął cień. Hilda spojrzała w górę i dostrzegła ogromnego, bioluminescencyjnego owada. Jego ciało świeciło jasnozielonym światłem, które rozpraszało mrok wokół, a przez chwilę zdawało się, że stworzenie prowadzi ich. Leciało przed nimi, prosto ku skalnym iglicom, a jego blask wskazywał im bezpieczniejszą drogę przez ogień i popiół.
Bohaterowie biegli, ile sił w nogach. Hilda, mimo swej wytrzymałości, zaczynała słabnąć. Każdy krok stawał się cięższy, a jej oddech coraz krótszy. Ból, zmęczenie i świadomość, jak niewiele dzieliło ich od śmierci, osiadały w jej sercu jak ciężki kamień.
W końcu, gdy oddalili się od największych płomieni, spojrzała na daleki, ciemny korytarz prowadzący w głąb kamiennych iglic. Przez chwilę zatrzymała się, opierając dłonie na kolanach. Pot spływał jej po czole, a serce dudniło jak młot.
W jej oczach odbijał się blask ognia za plecami. I choć wiedziała, że jeszcze długa droga przed nimi, gdzieś głęboko, w tym samym miejscu, gdzie mieszkał strach, pojawiła się inna myśl — cicha i zimna.
Że może nie dotrze do końca tej podróży.
Dotarli wreszcie do miejsca, które z oddali wyglądało jak las wyrzeźbiony z samego kamienia. Kolumny skalnych żeber wznosiły się przed nimi, setkami, może tysiącami, tworząc przestrzeń, która przypominała zarówno katedrę, jak i cmentarzysko olbrzymów. Każda z kolumn miała inny kształt i grubość – niektóre były cienkie jak palce, inne masywne niczym pnie pradawnych drzew. Światło latarni Felixa odbijało się od ich chropowatych powierzchni, migocząc w srebrzystym pyle, który wypełniał powietrze, tworząc tańczące refleksy i drgające cienie.
Wejście w tę część doliny było jak wkroczenie do innego świata. Z oddali wiał chłodny wiatr, świszczący między tysiącami kamiennych korytarzy. Echo ich kroków odbijało się wielokrotnie, powielając dźwięk tak, że trudno było określić, skąd naprawdę dobiega. Hilda zatrzymała się na moment, nasłuchując – każde echo wydawało się odpowiedzią, jakby sam labirynt odzywał się do nich.
Usiedli przy jednej z kolumn, której powierzchnia była gładka jak polerowany kamień. Felix wymruczał krótką modlitwę, rozświetlając dłonie delikatnym blaskiem. Magia uzdrawiająca spłynęła po jego towarzyszach, łagodząc ból i zamykając świeże rany. Bao Bei naciągnął bandaż na ramię, Hilda poprawiła uprząż i pas wspinaczkowy, a Ambraxas w tym czasie badał strukturę skał.
Kiedy ruszyli dalej, labirynt zamknął ich w swoim chłodnym uścisku. Światło lampy Felixa wydawało się tonąć w gęstwinie kolumn. Pył, który unosił się w powietrzu, mienił się srebrzystym blaskiem i układał w dziwne kształty – raz przypominał sylwetki postaci, raz zwierząt, raz coś, czego nie dało się nazwać. Kiedy tylko próbowali się do nich zbliżyć, formy rozpływały się jak dym.
Nawigacja stała się koszmarem. Każda ścieżka wyglądała identycznie. Kolumny gęstniały, ścieżki zakręcały, prowadziły donikąd lub wracały do punktu wyjścia. Hilda zatrzymała się w pewnym momencie i rozejrzała bezradnie – wszystkie kierunki zlewały się w jeden.
Bao Bei nie tracąc czasu wspiął się po jednej z kolumn. Jego sylwetka zniknęła w półmroku. Z góry widział jezioro na wprost, a w prawo drogę do rzeki.
Pomachał im z góry, wskazując kierunek. Zeskakiwał z jednej kolumny na drugą, niczym cień, prowadząc ich przez labirynt. Wkrótce jednak jego czujne oczy dostrzegły coś, co sprawiło, że przystanął w miejscu. Pomiędzy kolumnami przemykały trzy cienie – szybkie, ciche, nienaturalnie płynne. Poruszały się w stronę jego towarzyszy. Bao zawahał się tylko przez moment, ale przygotował się do skoku.
Zanim zdążył zobaczyć, co to jest, jego instynkty zadziałały szybciej. Skoczył z wysokości, lądując z siłą na jednym z kształtów. Ziemia zadrżała. Z mroku wysunęła się potworna sylwetka — jedna z Złudnych Bestii, drapieżników podmroku, które zlewały się z otoczeniem, zniekształcając zmysły ofiar. Ich ciała były smukłe, pokryte błoniastą skórą, z mackowatymi wyrostkami wyrastającymi z grzbietu.
Bao uderzył pięściami w jej czaszkę, seria szybkich, precyzyjnych ciosów rozbrzmiała jak uderzenia bębna. Bestia zawyła, cofając się, a jej krew — ciemna i lepka — rozprysła się po kolumnach.
Pozostałe dwie Złudne Bestie ruszyły na resztę drużyny. Jedna wyskoczyła spomiędzy kolumn prosto na Ambraxasa, druga zakrążyła w stronę Hildy i Felixa.
Paladyn zareagował błyskawicznie. Uniósł włócznię, a boski blask rozlał się po jej ostrzu. Gdy potwór rzucił się na niego, Ambraxas pchnął z całą siłą, a święta energia eksplodowała w miejscu uderzenia. Bestia zawyła, cofając się o krok, po czym uciekła, czując ból boskiej mocy.
Felix wzniósł dłoń i wypowiedział błogosławieństwo. Ciepły blask spłynął na niego samego, na Ambraxasa i Hildę. Siła wiary i nadziei rozświetliła ciemność.
Hilda już miała łuk w dłoniach. Z napiętą cięciwą, szeptem poprosiła Hoara o prowadzenie. Strzała wystrzeliła z potężnym świstem, przemykając między kolumnami. Trafiła pierwszą bestię prosto w głowę – ostrze przebiło czaszkę na wylot, a pocisk zatrzymał się dopiero w kamieniu za nią. Potwór runął bezwładnie na ziemię, martwy, zanim jego ciało dotknęło kamienia.
Nie zwlekając, łowczyni przemknęła pomiędzy nogami Ambraxasa, naciągnęła kolejną strzałę i wypuściła ją w drugą bestię. Pocisk musnął potwora po boku, rozcinając jego skórę.
Tymczasem Bao, nie przerywając ruchu, kontynuował serię uderzeń w bestię, na której wylądował. Każdy jego cios był precyzyjny, szybki i śmiertelny. Potwór zawył ostatni raz, nim osunął się martwy.
Ostatnia z bestii, widząc jak jej towarzysze giną jeden po drugim, zawahała się. Zawarczała przeciągle, a potem odwróciła się i uciekła między kolumny, znikając w srebrzystym pyle.
Zapadła cisza. Echo walki odbiło się jeszcze kilkakrotnie, po czym zamarło.
Bao, wciąż czujny, wspiął się z powrotem na jedną z kolumn i rozejrzał po okolicy. – Do rzeki mamy jakieś dwie godziny drogi – oznajmił. – W prawo. Tam, gdzie cień jest gęstszy.
Hilda ponownie założyła swój pas pajęczej wspinaczki i wspięła się wyżej, nawigując z góry. Dzięki niej drużyna szybciej odnalazła właściwą ścieżkę przez ten skalny labirynt.
Po kilku godzinach marszu dotarli na skraj kolumnowego lasu. Bao i Hilda wspięli się na najwyższą skałę, z której roztaczał się widok na dalszą część doliny. Daleko w mroku połyskiwała czarna, leniwie płynąca rzeka — ich kolejny cel.
I choć widok ten oznaczał postęp, w sercach wszystkich czuło się napięcie. Labirynt pozostawał za nimi, ale jego echo zdawało się szeptać wciąż, jakby kamienie zapamiętały każdy ich krok.
Długa i wyczerpująca wędrówka przez skalne kolumny wreszcie dobiegła końca. Drużyna dotarła do doliny, w której ziemia przybrała nienaturalnie czarny odcień, jakby spopielony żwir był tu jedynym świadkiem dawnych kataklizmów. Przed nimi rozciągało się koryto szerokiej rzeki — pęknięcie w ciele ziemi, rana, która przecinała dolinę od jednego krańca po drugi.
Lecz to, co wypełniało to koryto, nie było wodą. Zamiast niej płynęła brunatna, gęsta maź – pulsująca, bulgocząca jak zepsute wnętrzności jakiegoś olbrzyma. Powierzchnia lekko falowała, jakby rzeka oddychała. Zapach był niemal nie do zniesienia – gęsty, lepki, przesycony zgnilizną i rozkładem. Brzegi zasłane były kośćmi – niektóre stare i wypolerowane, inne świeże, noszące jeszcze ślady tkanek.
Hilda, ciekawa natury tej rzeki, podniosła jedną z kości i cisnęła nią w brunatną ciecz, po chwili powierzchnia zaczęła kipieć, a sam przedmiot w oczach rozpuszczał się jak cukier w gorącej wodzie.
Felix, zaintrygowany, klęknął przy brzegu, ignorując fetor. Gdy przyjrzał się bliżej, twarz mu stężała. – To nie woda. I nie kwas – powiedział w końcu. – To… biomasa. Nekrotyczna. Czytałem o niej w księgach mojego mistrza. Ona płynie gdzieś dalej. – Podniósł wzrok na towarzyszy. – I coś na jej końcu musi się tym karmić. W tych słowach było coś zimnego, co sprawiło, że nawet Ambraxas odruchowo chwycił mocniej za włócznię.
Hilda, zamykając oczy, pozwoliła, by jej pierwotne zmysły przemówiły. Skupiła się, próbując wyczuć to, co żyje – lub spało – w tym miejscu. Po chwili jej ciało zesztywniało, a oczy otworzyły się szerzej.
– Smoki… – wyszeptała. – Jeden. Ale nieżywy. – Głos jej drżał. – Czuję go… Jego ciało… ono tu jest. Pod nami. – Zrobiła krok w tył, czując dreszcz przeszywający kręgosłup. – Pod całą doliną znajdują się jego szczątki. Vartrax. Ciągnie się dalej… pod ziemię, aż po horyzont.
Zapanowała cisza. Jedynie rzeka bulgotała w odpowiedzi, jakby potwierdzając jej słowa.
Koryto rzeki miało co najmniej sto dwadzieścia stóp szerokości. Daleko, w mroku, widać było, że wlewa się w ścianę doliny, ginąc w skalnym tunelu. Wiedzieli, że nie mogą przejść przez nią tutaj – nie było żadnej szansy, by przetrwać kontakt z tą nekrotyczną breją. Musieli więc zmienić plan i obrać kurs na jezioro, z którego wypływała.
Zmęczenie rosło z każdym krokiem, powietrze było ciężkie i nieprzyjemne, a podróż przez cuchnącą dolinę zdawała się trwać w nieskończoność. W końcu, nie mogąc już dłużej iść, zatrzymali się. Rozbili krótki obóz na czarnym żwirze. Magia Felixa i posiłek Ambraxasa przywróciły im siły, a sen – choć niespokojny – pozwolił odpocząć.
Gdy wstali, ruszyli dalej wzdłuż rzeki. Szli przez wiele godzin, aż wreszcie ich oczom ukazał się widok tak niezwykły, że na chwilę zapomnieli o zmęczeniu.
Przed nimi leżało jezioro. Rozległe, nieruchome, idealnie gładkie, jak czarne zwierciadło w kamiennej misie. Jego powierzchnia odbijała blade światła grzybów z wysokich ścian, tworząc złudzenie, że patrzą w nocne niebo pełne gwiazd. Nad wodą unosiła się lekka mgła, zimna i pachnąca metalem, a powietrze wokół było wilgotne i ciężkie.
Ambraxas, unosząc dłoń, zamknął oczy i próbował wyczuć źródło spaczenia. Po chwili pokręcił głową. – Samo jezioro było czyste, zatrute jest to, co z niego wypływa. Rzeka jest martwa, ale źródło pozostaje nietknięte.
Długo dyskutowali, co dalej. Przekroczyć rzekę w innym miejscu? Spróbować obejść jezioro? Ostatecznie uznali, że najbezpieczniej będzie przejść po samej tafli jeziora, korzystając z zaklęcia Felixa. Kapłan uniósł ręce, wypowiadając słowa mocy. Ciepłe, błękitne światło objęło każdego z nich, a powierzchnia wody pod stopami lekko zadrżała, jakby przyjmując ich ciężar.
Brzegi były grząskie, śliskie, a czarna woda nie zdradzała żadnej głębi. Bao wziął Hildę na plecy, a reszta ustawiła się w szeregu. I ruszyli.
Woda pod ich stopami stała nieruchoma. Z początku wszystko wydawało się spokojne, lecz po chwili zaczęli dostrzegać ruchy pod powierzchnią. Coś dużego, szerokiego, przemykało tuż pod nimi – cienie, które nie burzyły tafli, ale śledziły ich.
Bao przyspieszył, jego kroki były niemal niewidoczne, zwinne jak skoki kota. Ambraxas biegł ciężko, zbroja dzwoniła przy każdym kroku, Felix trzymał się tuż przed nim. Woda zdawała się pulsować.
Nagle jezioro eksplodowało ruchem. Z jego powierzchni wyleciały ogromne, sinoczarne pijawki, z zębami jak ostrza. Uderzyły w Bao i Hildę, przywierając do ich ciał. Krew trysnęła natychmiast. Tabaxi zawył z bólu, próbując zrzucić potwory, a Hilda, blada jak kreda, czuła jak życie uchodzi z niej z każdym uderzeniem serca.
Felix również krzyknął – kilka pijawek wbiło się w jego ramię i nogę. Ambraxas, chroniony ciężką zbroją, odparł większość ataków – potwory odbijały się od jego pancerza, rozpryskując się na boki.
Bao, mimo krwawiących ran, nie zwolnił. Zrzucał kolejne pijawki z siebie i Hildy, odrzucając je w ciemną wodę. Felix, dysząc, uniósł się w powietrze z pomocą swojej magii, oddalając się poza zasięg potworów. W locie zrzucał z siebie pozostałe.
Hilda ledwo trzymała się przytomności. Widziała już tylko rozmazane błyski światła i słyszała dudnienie serca. Bao wreszcie dopadł brzegu, kładąc ją ostrożnie na ziemi. Natychmiast zerwał z niej resztki stworzeń, a Felix i Ambraxas w kilka chwil dobiegli do nich.
Na brzegu rozległy się krótkie, gorączkowe modlitwy, dźwięk zaklęć i trzask magii. Felix położył dłonie na piersi Hildy – światło przepłynęło przez jej ciało.
Kiedy Hilda otworzyła oczy, była blada, lecz żywa. Wszyscy milczeli. Ich ciała drżały jeszcze od adrenaliny i bólu. Jezioro za ich plecami znów było spokojne, jakby nic się nie wydarzyło.
Drużyna zebrała się i ruszyła dalej wzdłuż linii brzegowej jeziora, ku głębi tej ogromnej, podziemnej jaskini. Z każdą chwilą w powietrzu było coraz chłodniej, a mrok przed nimi gęstniał. Ich kroki odbijały się echem od kamiennych ścian, a czarne wody jeziora za ich plecami znów wyglądały tak gładko, jakby żadne życie nigdy ich nie zakłóciło.
Po jakimś czasie dostrzegli, że z linii brzegowej odchodzi w bok wąska ścieżka. Kamienie były tam jaśniejsze, jakby wytarte przez kroki dawnych wędrowców, choć nikt z nich nie potrafiłby powiedzieć, kto mógł chodzić po tym świecie. Ścieżka prowadziła w stronę lśniących w oddali formacji – kryształowych ostróg, które rozpoznali od razu. Ich pulsujący blask był hipnotyzujący, a dźwięk, jaki niosło powietrze, rósł z każdym krokiem – delikatny z początku, teraz brzmiał jak niekończący się dźwięk kamertonu, drżący i przenikliwy.
Dźwięk rzeczywiście przyprawiał o niepokój — wibrował w kościach, jakby próbował dostroić się do rytmu serca. Przeszli więc obok, trzymając się z dala od migoczących struktur, dopóki nie znikły za mgłą.
W końcu, po kolejnych godzinach marszu, dotarli do miejsca, które zdawało się zupełnie inne od wszystkiego, co dotąd widzieli. Grzybi Gaj.
Była to oaza pośród podziemnego chaosu — enklawa życia i spokoju. Wysokie kapelusze grzybów tworzyły nad nimi baldachim z jasnych, ciepło świecących tkanek, które filtrowały miękkie, złotawe światło. Z ziemi, porośniętej miękką, gąbczastą grzybnią, tryskało źródło czystej, chłodnej wody, rozlewające się w płytki staw. Powietrze pachniało ziołowo, a ciepło biło od bioluminescencyjnych pni i zarodników, które unosiły się niczym świetliki.
Po raz pierwszy od dawna poczuli coś, co przypominało bezpieczeństwo.
Felix, ostrożny jak zawsze, wykonał kilka gestów i szeptem rzucił proste zaklęcie wykrywające spaczenie. Po chwili uśmiechnął się lekko. To miejsce jest czyste.
Z ulgą usiedli. Ambraxas wypowiedział kilka słów, przyzywając znajomego towarzysza. Z ciemności wyłonił się spektralny jeleń, majestatyczny i spokojny. Jego przezroczyste poroże połyskiwało złotem, a każdy jego krok pozostawiał na ziemi ledwie widoczny ślad światła. Bestia pochyliła łeb, jakby pozdrawiała swego pana, po czym usiadła u jego boku.
W Gaju panował spokój tak głęboki, że niemal trudno było go znieść po wszystkich koszmarach, jakie przeżyli. Powietrze drżało od cichego szeptu liści grzybów i plusku źródła. Nawet echo ich oddechów zdawało się tutaj cichnąć. To jedyne miejsce w tej dolinie, które nie chciało ich zabić.
Ambraxas skinął głową, lecz jego spojrzenie pozostawało czujne. Zmierzył wzrokiem gęstwinę grzybów, jakby spodziewał się, że z ich cieni zaraz coś wyjdzie.
Mimo jego obaw, nic się nie wydarzyło. Czas płynął spokojnie. Zmęczenie ustępowało, powieki stawały się ciężkie, a napięcie, które towarzyszyło im od wielu dni, wreszcie zelżało.
Pod baldachimem grzybów rozbili obóz. Spektralny jeleń czuwał na obrzeżach gaju, a każdy z nich odnalazł chwilę ciszy, którą niemal zapomnieli, jak smakuje.
Lecz w oddali, pośród delikatnych świateł, majaczył cień — wąska ścieżka prowadząca z Gaju dalej, ku kolejnemu zapadlisku. To był jedyny kierunek, który mogli obrać. Dalej, w głąb podmroku, w stronę tego, co mogło okazać się wyjściem… albo kolejnym kręgiem tego niekończącego się labiryntu.
W milczeniu patrzyli w tamtą stronę, każdy z własnymi myślami. I choć wokół panował spokój, żaden z nich nie był w stanie powiedzieć, czy to, co czuli, było prawdziwym wytchnieniem — czy tylko ciszą przed burzą.
Kiedy opuścili Grzybi Gaj, mgła i miękkie światło bioluminescencyjnych grzybów pozostały za nimi jak wspomnienie snu. Im dalej szli, tym bardziej atmosfera się zmieniała. Powietrze gęstniało, stawało się ciężkie, przesycone zapachem starego kamienia, popiołu i czegoś, co przypominało wypaloną magię. Z każdym krokiem czuło się, że opuszczają bezpieczną enklawę życia i wkraczają w przestrzeń, która od dawna powinna była pozostać zamknięta.
Na dnie doliny, między skalnymi iglicami, majaczyły ruiny – potężne, rozległe, jakby niegdyś były sercem wielkiego miasta. Teraz były tylko cieniem dawnej potęgi. Masywne mury wznosiły się ku ciemnemu sklepieniu podmroku, ich szczyty znikały w cieniu, a zawalone dachy i czarne okna przypominały puste oczodoły olbrzymiego trupa. Miasto było martwe, lecz nie spokojne.
Z ruin bił zielonkawy blask, subtelny, lecz nieustępliwy. Wydobywał się z runicznych symboli wyrytych w kamieniach – setek znaków, które pulsowały rytmicznie, jak serce olbrzymiego, śpiącego stworzenia. Światło raz rozjaśniało ruiny, a raz przygasało, jakby samo miasto oddychało.
– To miejsce jest złe – powiedział cicho Bao Bei, jego ogon nerwowo drgnął. – Czuję to w powietrzu. Jakby coś tu czekało… coś, co się jeszcze nie zdecydowało, czy chce nas zabić.
Drużyna szła blisko siebie, wzdłuż kamiennej drogi prowadzącej ku ruinom. Ścieżka nie była martwa. Na kamieniach widzieli resztki świec – zgaszonych niedawno, ich wosk spływał w szczeliny, zabarwiony na czerwono niczym skrzepła krew. Przy murach leżały maski – niektóre z kości, inne ze skóry lub metalu, porzucone, popękane, zniekształcone przez ciepło. W kilku miejscach, niczym strażnicy dawnego kultu, stały drewniane totemy. Były prymitywne, lecz wyrzeźbione z nienaturalną precyzją – przedstawiały smocze paszcze oplatające ludzkie sylwetki, które zdawały się krzyczeć bezgłośnie. U ich stóp leżały nadpalone czaszki i popiół, ślady ofiar – kości wszelakich ras Faerûnu, wypalone do czerni.
Wśród ciszy zaczęło się coś pojawiać – szepty. Najpierw ledwo słyszalne, jak echo dawnego wiatru, potem coraz wyraźniejsze. Brzmiały jak rozmowy prowadzone w oddali, jak słowa powtarzane przez ściany. Język był nie do rozpoznania, jakby pochodził z innego świata. Wszystkie dźwięki płynęły z wnętrza ruin.
Felix zatrzymał się przy jednym z murów. Jego uwagę przykuł symbol, inny niż wszystkie. Zbliżył lampę, a światło odsłoniło wyryty znak – dłoń bez palców, a w jej środku oko. Nie smocze, lecz coś bardziej pierwotnego, obcego.
Nikt z drużyny nie potrafił rozpoznać jego znaczenia. Symbol pulsował słabym, zielonym światłem, jakby reagował na ich obecność.
Zbliżyli się do bramy miasta – monumentalnego łuku z czarnego kamienia. Jej powierzchnia była popękana, jakby kamień kiedyś stopił się w płomieniach, a potem zastygł. Na ziemi leżały kolejne maski, niektóre pokryte woskiem, inne krwią. Na ścianach przy bramie rozciągały się runy – przypominające smocze oczy, pulsujące w rytmie miasta.
Ambraxas zatrzymał się i zmrużył oczy. Przesunął dłonią po jednym ze znaków, a jego palce zadrżały, tym razem to nie pułapka. Runy wydawały się modlitwą i przekleństwem jednocześnie.
Bao, poruszony tym, zwrócił się do Hildy. – Sprawdźmy, gdzie jesteśmy. – Wyciągnęli mapę Vartraxa, starą i podniszczoną, pokrytą plamami i zapiskami. Pomagał jej, opowiadając o wizjach, które nawiedzały go we śnie.
Hilda rozłożyła pergamin na płaskim kamieniu, przyklękła i porównała ich pozycję. Wskazała miejsce na mapie, gdzie drobny znak oznaczał kolejny punkt. To jedno z miejsc zaznaczonych przez Vartraxa. Odległość i kierunek od ostatniego punktu były przybliżone. Odnaleźli kolejne miejsce kultu. Cisza zapadła ciężka i nieprzyjemna. Wszyscy wiedzieli, co to oznacza.
Przeszli przez bramę. Wewnątrz miasta panował półmrok, przerywany pulsującym światłem run. Bao od razu wspiął się po zniszczonym murze na dach jednego z budynków, by objąć wzrokiem cały teren. Z góry widział, że większość dachów była zawalona, ulice zasypane gruzem, ale mimo chaosu dało się zauważyć pewien porządek — wszystkie ścieżki prowadziły w jedno miejsce.
Na horyzoncie, pośród ruin, majaczył główny plac, a za nim – ogromna, częściowo zawalona katedra. Jej wieże sięgały niemal sklepienia podmroku, a z jej wnętrza bił ten sam zielony blask, co z run.
Bao zeskoczył z gracją i dołączył do reszty. – Wszystkie drogi prowadzą do katedry – powiedział. – To musi być centrum tego miejsca. Albo serce spaczenia.
Ambraxas skinął głową, a jego wzrok spochmurniał. Czuł to – magię Vartraxa, znajomą i złowrogą, emanującą z kierunku świątyni.
Z każdym krokiem, jaki stawiali w zrujnowanym mieście, powietrze gęstniało coraz bardziej. Mrok zdawał się przesiąknięty pyłem i dymem, a w nozdrza wdzierał się zapach spalenizny – suchy, duszący, jakby gdzieś pod nimi wciąż tliły się pogorzeliska dawnego kataklizmu. Kamienie były ciepłe, a w niektórych miejscach z pęknięć sączyło się ciche syknięcie, jakby coś pod ziemią nadal oddychało ogniem.
Po bokach drogi wciąż stały totemy – takie same jak te, które widzieli wcześniej: smocze paszcze oplatające ludzi, zębiska wyżłobione w drewnie, ślepia wykoślawione w groteskowych grymasach. Jednak to, co najbardziej ich zaniepokoiło, to ślady działalności kultystów. Wosk świec, niedopalone knoty, rozrzucone maski, symbole wyryte świeżo w murach – wszystko wskazywało na to, że ktoś tu był… niedawno. A jednak, nigdzie nie było żywej duszy. Miasto milczało.
Hilda i Bao Bei wyszli naprzód, poruszając się niemal bezgłośnie. Ich oczy badały cienie, ich dłonie gotowe były sięgnąć po broń w każdej chwili. Krocząc między powalonymi domostwami, dotarli wreszcie do placu, gdzie wszystkie ulice zbiegały się w jeden punkt.
Widok, jaki tam zastali, był jak z koszmaru. Na środku placu znajdował się czarny krąg, spalony do gołej skały, czarny jak smoła. Z jego środka wypływały pasma zakrzepłej krwi, tworząc nieregularne wzory na kamieniach, niczym starożytne sigile. Wokół kręgu stały trzy monumentalne posągi smoków. Ich kamienne paszcze były rozwarte, jakby w wiecznym ryku, a oczy wysadzono czerwonymi kryształami, które pulsowały w rytmie ich serc – żyły, oddychały, spoglądały.
Bao zbliżył się pierwszy. Obszedł posągi, badając je dokładnie – palcami, wzrokiem, instynktem. Szukał mechanizmów, zapadni, runicznych wzmacniaczy. Nic nie znalazł, żadnej pułapki mechanicznej.
Ambraxas zbliżył się do jednego z monumentów i położył dłoń na kamieniu. Ciepło. Kamień pulsował jak ciało. Ale poza tym – cisza. Żadnej reakcji. Spojrzał na pozostałych.
– Zróbmy to razem. – Wysunął włócznię.
Felix skinął głową. Bao wskoczył na postument. W tej samej chwili trójka bohaterów sięgnęła po rubiny z oczu smoków. Kryształy wysunęły się z miękkim trzaskiem. Światło zgasło natychmiast.
Ambraxas uniósł włócznię, a jej ostrze rozbłysło świętym blaskiem, po czym jednym ruchem roztrzaskał pierwszy posąg.
Kamień pękł z hukiem, echo przetoczyło się po ruinach. Zanim rozeszło się całkiem, Drakon zdruzgotał kolejne dwa. Głowy smoków rozsypały się na kawałki, a kurz i iskry rozniosły się po placu.
Zapanowała głucha cisza. W tym czasie Hilda klęknęła, by obejrzeć ziemię wokół kręgu. Szukała śladów – jakichkolwiek oznak życia. Potworów, ludzi, czegokolwiek. Nie znalazła nic… poza odciskami butów. Świeżych. Prowadziły prosto do katedry.
Ambraxas, czując niepokój, dosiadł swego spektralnego jelenia i ruszyli naprzód. Przekraczając próg katedry, spodziewali się widoku sali pełnej kolumn, ołtarzy i ruin oświetlonych blaskiem zielonych run. Tymczasem za drzwiami znajdował się tunel – długi, wąski, schodzący głęboko pod ziemię. Kamienie ścian były nadtopione, jakby w przeszłości spłynął po nich ogień samego smoka.
Felix uniósł latarnię. Tunel był czysty – żadnych pułapek. Ale cisza, jaka w nim panowała, była ciężka, jakby cała ziemia nad nimi słuchała. Jedynym dźwiękiem były krople wody, które z cichym, jednostajnym rytmem spadały z sufitu, rozbijając się o kamień.
Podążali dalej w dół. Powietrze drgnęło. W mroku błysnęło coś nieoczekiwanego – ciepły żar. Nie płomień magii, nie światło pochodni, lecz żar fajki.
Na jednej z kamiennych kolumn, jakby siedział tam od zawsze, spoczywał Varikas. Spokojny, nonszalancki, z nogą przerzuconą przez drugą, w jednej dłoni trzymał długi cybuch, z którego unosił się dym o zapachu anyżu. W drugiej – lutnię, na której brzdąkał cicho, jakby akompaniował biciu ich serc.
Jego blade oczy błyszczały ironią, a uśmiech był cienki jak ostrze.
– Cóż za odwaga… albo głupota – powiedział miękko. – Za tymi drzwiami czeka wasz strażnik.
Hilda natychmiast uniosła łuk, cięciwa napięła się z cichym świstem.
Varikas wskazał dłonią na wielkie, ozdobione drzwi na końcu korytarza. – Nie jesteście na niego gotowi – dodał z rozbawieniem.
– A jednak… znaleźliście to miejsce. – Uśmiechnął się lekko. – Główna siedziba kultu. Vartrax śpi pod tym miastem, a wy właśnie weszliście prosto w jego paszczę. Gratulacje.
Jego wzrok spoczął na Felixie. – Witaj, Felixie. Widzę, że dołączyłeś do kompanii. Cieszy mnie to… naprawdę. – Zatrzymał się na moment, jakby ważył słowa. – Możecie wejść i spróbować. Może kilkoro z was odejdzie w zapomnienie, ale smok osłabnie. Albo możecie odejść – a Vartrax powstanie silniejszy niż kiedykolwiek.
Przeszedł kilka kroków, opierając się o kolumnę. – Chcecie, bym was odesłał do waszego kasztelu? – zapytał tonem niemal serdecznym. – Nie musicie umierać dziś, pionki. Bo właśnie tym jesteście. Ale jeśli przetrwacie… będziecie już nie pionkami, a graczami.
Nikt się nie odezwał.
Ambraxas spojrzał na niego chłodno. – Poradziliśmy sobie bez ciebie – powiedział twardo. – I teraz zrobimy to samo. Hoar czuwa nad nami. Niech jego sprawiedliwość spadnie również na ciebie.
Varikas skinął lekko głową. – W takim razie… powodzenia. Będę wam kibicował.
Pstryknął palcami. Fajka zgasła, a jego ciało rozpłynęło się w ciemności. Pozostało tylko kilka iskier, które zgasły w powietrzu jak umierające gwiazdy.
Stanęli przed ogromnymi, runicznymi wrotami, które pulsowały zielonkawym światłem, jakby w samym kamieniu drgało serce uśpionej mocy. Ambraxas zatrzymał się, zbroja zaskrzypiała w półmroku, a echo jego głosu wypełniło korytarz, gdy cicho wypowiadał modlitwę do Hoara. Gdy skończył, jego twarz, zastygła w skupieniu, nabrała twardości kamienia.
Ruszyli naprzód, wrota otworzyły się z głuchym hukiem, roztrzaskując powietrze potężnym uderzeniem energii.
Z wnętrza komnaty buchnęła lodowata fala. Powietrze, które ich uderzyło, niosło zapach krwi, wosku i gnijącej magii. Setki świec paliły się zielonym ogniem, a ich płomienie drgały rytmicznie, jakby oddychały. Cała sala żyła – pulsowała, szeptała, czekała.
Na środku pomieszczenia, nad ołtażem rytualnym, unosiła się postać – wysoka, wychudzona, wysuszona do granic istnienia. Skóra przypominała pergamin naciągnięty na kości, a jej powierzchnia pękała przy każdym ruchu. Zamiast oczu miała dwa szmaragdowe kryształy, w których tlił się blask o nieludzkiej głębi. Ich światło odbijało się w ścianach, przypominając echo smoczego spojrzenia.
Hilda natychmiast go poznała. Wspomnienie uderzyło w nią jak cios – widziała tę istotę już wcześniej, na skraju lasu, gdy po raz pierwszy nieumarli zaatakowali kasztel. Licz. Strażnik fragmentu duszy Vartraxa.
Trzymał w dłoni laskę wykonaną z czarnego obsydianu, skręconą niczym smocza kość. Każdy jego gest zostawiał w powietrzu smugi zielonego światła, jakby sama magia parzyła przestrzeń wokół niego. Gdy przemówił, głos był suchy, łamliwy, jak skrzypienie starych kości:
— Przybyliście po fragmenty, których strzegę… ale on nie należy do was. Należy do Niego. Ja jestem tylko głosem jego wieczności.
Runy na podłodze zapłonęły jaśniej, a cała komnata zadrżała. Powietrze zgęstniało, aż każdy oddech bolał. W ich umysłach rozbrzmiał szept Vartraxa — głęboki, nieludzki, jak echo oddechu olbrzymiego smoka, splatający się z aurą Licza.
Z mroku wokół rytualnego kręgu zaczęły wynurzać się spektralne sylwetki kultystów. Zielony dym oplatał ich ciała, tworząc żywą barierę wokół Licza. Dookoła unosiła się również aura ochronna, która pulsowała w rytmie jego martwego serca. Jedyną drogą był frontalny atak.
Felix skinął głową, wznosząc dłoń. Jasne światło rozlało się po drużynie, błogosławieństwo Selûne spłynęło na ich ramiona. Potem kapłan cofnął się, ustępując miejsca wojownikom.
Ambraxas, dosiadając jelenia, uniósł włócznię i zaszarżował. Gdy zwierzę wbiegło w pole bariery, Drakon wyskoczył w górę, przelatując nad jej krawędzią. W tej samej chwili poroże jelenia uderzyło w magiczną wiązkę. Eksplozja rozświetliła salę – bestia rozpłynęła się w powietrzu, a zniknięcie przyzwańca sprawiło, że jeden z klęczących kultystów runął martwy, rozpryskując się zielonym dymem.
Ambraxas spadł, uderzając włócznią od góry. Ostrze trafiło w kolejną wiązkę tarczy, rozrywając ją z hukiem. Fala energii odrzuciła go na kamienną posadzkę, prosto między spektralnych kultystów. Bez wahania poderwał się i zamachnął bronią, przebijając jednego z nich. Potwór eksplodował falą nekrotycznej energii, która przetoczyła się przez salę, miażdżąc ich płuca bólem.
Ambraxas uniósł tarczę, a wybuch odbił się od niej jak od lustra. Kiedy dym opadł, cień zniszczonego kultysty zebrał się z powrotem, formując zarys jego martwego ducha. Drakon nie czekał – kolejnym ciosem unicestwił widmo, a druga eksplozja rzuciła falą gorąca po całej komnacie.
W tym czasie Bao Bei przeskakiwał przez runiczne linie, cios za ciosem rozbijając dwa widma. Każdy upadek skutkował nową falą energii, która drżała w powietrzu jak dzwon. Hilda stała za ich plecami, ale wybuchy były coraz silniejsze. Jeden z nich powalił ją na ziemię.
— Głupcy! — rozległ się zimny, wibrujący śmiech. — Myślicie, że macie moc? Pozwólcie, że pokażę wam prawdziwą potęgę.
Licz wyciągnął palce w stronę Hildy. Z czubka jego dłoni wystrzelił promień zielonego światła. Promień dezintegracji trafił ją w pierś. Nie zdążyła nawet krzyknąć. Jej ciało zamieniło się w pył, który rozwiał się w powietrzu. Nie zostało po niej nic. Ani włos, ani cień.
Licz zwrócił ku Felixowi swe szmaragdowe oczy. – Selûne nie obroni cię w tym miejscu. Śmierć. – wyszeptał.
Promień uderzył. Ciało kapłana osunęło się bez życia, jego latarnia zgasła, a światło w komnacie przygasło.
Ambraxas zawył gniewem. Z jego gardła wydarł się ryk, który przeszedł w słowo – modlitwę i przekleństwo zarazem. Runy na jego zbroi zapłonęły światłem Hoara.
Rzucił się do ataku, zniszczył ostatnią wiązkę ochronną Licza, a jej eksplozja odrzuciła go w tył. Mimo bólu powstał, uniósł włócznię, trzykrotnie zmaterializował ją w dłoni i trzykrotnie cisnął nią w nieumarłego. Dwa razy ostrze przebiło jego ciało, uderzył kolejną włócznią o ziemię, a świetliste kopie utkwione w Liczu eksplodowały.
Nieumarły zachwiał się, lecz wciąż stał. Wyciągnął rękę i wskazał palcem na Drakona. – Ogłuszenie.
Ambraxas runął na ziemię ogłuszony. Bao Bei dopadł do Licza. Seria ciosów spadła na nieumarłego jak grad – dwa, trzy, cztery uderzenia. Każde wibrowało w powietrzu jak piorun. Licz obrócił się ku niemu i dotknął jego ramienia. Chłód przeszył tabaxi aż po serce. –Paraliż. – Ciało tabaxi odmówiło posłuszeństwa.
Licz powoli odwrócił się w stronę martwego Felixa. Wyciągnął rękę – a ciało kapłana uniosło się z ziemi. Z jego klatki piersiowej wyrwał się dym i zmaterializował w postać nieumarłego sługi.
Wtedy Ambraxas się ocknął. Nie miał już nic do stracenia. Sięgnął za pas, chwycił róg Walhalli i zadął.
Głos rogu wstrząsnął murami. Z za jego pleców wyłoniło się osiem duchów drakońskich berserkerów – potężnych, widmowych wojowników. Ich oczy płonęły niebieskim światłem, a topory iskrzyły się od energii.
Duchy uderzyły na Licza. Ich topory cięły ciało nieumarłego, rozrywając jego barierę i łamiąc zaklęcia. Wśród huku i światła padły jego ostatnie słowa:
— Tak… jak przewidział Szepczący…
Jego ciało rozsypało się w proch, a kryształy – fragmenty duszy Vartraxa – rozpadły się w świetlisty pył, który rozwiał się w powietrzu. Zrodzony z ciała Felixa cień rozproszył się wraz z nim, unosząc się ku górze niczym dym.
Ambraxas ciężko odetchnął. Oparł włócznię o ziemię i spojrzał na Bao Beia, którego paraliż właśnie ustąpił. Tabaxi wstał powoli, jego spojrzenie było puste.
Drakon uklęknął w miejscu, gdzie przed chwilą stała Hilda. Nie było nic – nawet popiołu. Zamknął oczy i wyszeptał krótką, żałobną modlitwę do Hoara. Tak zakończył się żywot Hildy, najdzielniejszej z hobbitów.
Bao Bei stał w milczeniu, potem ruszył w stronę ołtarza. Za nim, w kamiennej ścianie, odkrył ukrytą dźwignię. Gdy pociągnął, z sufitu zsunęła się drabina, prowadząca w górę – w stronę powierzchni.
Zatrzymał się, odwracając do Ambraxasa. – Na wojnie zawsze są ofiary – powiedział cicho.
Drakon spojrzał na niego ciężko, jego oczy lśniły od niewypowiedzianych emocji. Rozmawiali jeszcze przez chwilę — o Hildzie, o możliwości przywrócenia jej życia, o tym, że może Hoar pozwoli im znaleźć sposób. Bao jednak tylko pokręcił głową. Odwrócił się i wspiął po drabinie, zostawiając Ambraxasa sam na sam z ciszą po bitwie.
Drakon dalej klęczał.