Zew Krwi Smoków

Rozdział 8

Nici Krwi Vartraxa

13/09/2025

Las otaczał ich ciszą, jakby sama przyroda wstrzymała oddech po dramatycznych wydarzeniach w Thundertree. Droga powrotna, zwykle pełna napięcia i czujności, tym razem była zaskakująco spokojna, a bohaterowie mogli odczuć ciężar ciszy, jakby duchy drzew w milczeniu śledziły każdy ich krok. Gdy dotarli wreszcie do Wilczych Łęgów, oczom ich ukazał się kasztel, wciąż rozświetlony boską mocą Hoara. Świetlista aura otaczała mury niczym ochronna zasłona i wydawała się wlewać życie w całe miasteczko.

Przywitał ich gwar. Dzieci biegające po dziedzińcu, odgłosy młotów i pił dobiegające z obozów robotniczych, wesołe rozmowy i śmiech unoszący się z karczmy Ruperta. Stragany uginały się od świeżych wypieków i dopiero co złowionych ryb, a młody czeladnik przed kuźnią dmuchał w palenisko, rozniecając ogień, w którym powstawały nowe narzędzia i broń. Strażnicy, stojący dumnie przy bramie, zasalutowali, gdy bohaterowie przekroczyli mury kasztelu, a spojrzenia mieszkańców pełne były szczerego podziwu. Każdy wiedział, że to właśnie dzięki Bractwu Złotej Włóczni Wilcze Łęgi powstają na nowo.

Na dziedzińcu dało się dostrzec bogato zdobione wozy gildii handlowej, które przybyły do miasteczka, oraz znajome sylwetki braci Fiddletone. Zanim bohaterowie zdążyli podejść bliżej, z drzwi karczmy wybiegł Rupert, unosząc ręce i krzycząc donośnie:
“Panie i Panowie! Wrócili! Bractwo Złotej Włóczni wróciło do domu!”.

Tłum zareagował wiwatami, a echo oklasków rozniosło się po całym dziedzińcu.

Każdy z bohaterów zareagował na to przyjęcie inaczej. Hilda skierowała kroki prosto do karczmy, po długiej podróży pragnęła solidnego posiłku i odpoczynku przy stole. Bao odszedł na ubocze, potrzebując ciszy i skupienia. Nie szukał poklasku, choć ciepło entuzjazmu tłumu poruszało jego serce i napełniało je spokojną dumą. Ambraxas natomiast nie spodziewał się aż takiego przyjęcia, wiwaty i oklaski były dla niego czymś obcym i przytłaczającym. Gdy tylko dostrzegł machających w jego stronę bliźniaków Fiddletone, zaczął torować sobie drogę przez tłum, odpowiadając gestem dłoni.

Bracia, jak zwykle porozumiewający się niemal jak jedno ciało, dokańczali sobie zdania i wymieniali spojrzenia, które zdradzały ich niewypowiedziane myśli. Pogratulowali Ambraxasowi postępów w odbudowie i przypomnieli, że wieści o Bractwie docierają aż do Neverwinter, gdzie coraz częściej wspomina się Wilcze Łęgi. Poinformowali go także o nowym układzie zawartym z niezależnymi kupcami. Na koniec wręczyli mu dar, zwój przeniesienia do Kantoru Braci Fiddletone w Neverwinter. Nim Ambraxas zdążył im odpowiedzieć, ich sylwetki zaczęły migotać i rozpływać się w powietrzu. Była to jedynie projekcja, nigdy naprawdę nie znajdowali się w kasztelu.

Tymczasem Hilda w karczmie zastała tłum ludzi. Sala tętniła życiem – śmiechy, dźwięki kufli uderzających o stoły, opowieści snute głośnymi głosami przez podróżnych i mieszkańców. Całe dawne ruiny Wilczych Łęgów przemieniły się w obozy rzemieślnicze. Przybysze słyszeli o możliwościach, jakie dawało to miejsce, oraz o bezpieczeństwie gwarantowanym przez Bractwo, dlatego chętnie osiedlali się tu i dokładali cegiełkę do odbudowy. Domy powoli wznoszono na nowo, a wokół wsi, poza kasztelem, stanęła dodatkowa palisada.

Elwira, widocznie zmęczona obowiązkami, przekazała Ambraxasowi kolejne nowiny. Coraz więcej nowych mieszkańców interesowało się obroną Wilczych Łęgów. Wśród nich narodziła się ochotnicza milicja, licząca czterdziestu pięciu ludzi gotowych stanąć z bronią u boku miejskich strażników. Z każdym dniem do kasztelowego skarbca wpływało więcej podatków, a całe miasteczko rozwijało się w tempie, które jeszcze niedawno wydawało się nieosiągalne.

Hilda z Rabusiem zasiedli w rozgrzanej gwarem karczmie, gdy podszedł do nich Rupert z nieco zakłopotaną miną. Nachylił się nad stołem i cicho poprosił o przysługę. Od jakiegoś czasu jego karczmę nawiedzały szkodniki, które wcale nie były zwykłymi szczurami. Rupert nazwał je „Plackowymi Szczurami”. Stworzenia te były nadzwyczaj inteligentne, potrafiły używać broni i narzędzi, a co najgorsze, wyspecjalizowały się w okradaniu spiżarni z ciast i zapasów.

Hobbitka nie zamierzała zwlekać i udała się wraz z Rabusiem w stronę spiżarni. Pomieszczenie wyglądało zupełnie zwyczajnie: rzędy półek, kosze pełne mąki, słoje z dżemem i beczki wypełnione winem. Jednak ogrom zgromadzonego jedzenia wprawił Hildę w zdumienie. Rupert, widząc natłok gości w karczmie, musiał zrobić zapasy na miarę całej osady, spiżarnia kipiała od jedzenia, które kusiło złodziei.

W kącie, w półmroku, poruszyły się trzy cienie. Kiedy rozpalili światło, szczury zamarły na moment i spojrzały na nich swoimi małymi, błyszczącymi oczami. Ich pyski lepiły się od dżemu, a w drobnych białych od mąki łapkach, trzymały miniaturowe kordelasy. Zareagowały natychmiast, rzuciły się do ucieczki.

Hilda sięgnęła po łuk i posłała strzałę, ale jeden ze szczurów, szybki i zwinny, wyróżniający się opaską na oku i miniaturowym kiltem, zatrzymał się, odwrócił i z wprawą odbił pocisk swoim małym kordelasem. Strzała uderzyła o kamień i ze zgrzytem spadła na ziemię. Rupert zamarł z szeroko otwartymi oczami, nie mogąc uwierzyć w to, co zobaczył.

Chwilę później wszystkie gryzonie zniknęły w dziurze w ścianie. Hilda, nachylając się nad otworem, poczuła lekki powiew powietrza. Tunel musiał prowadzić gdzieś dalej, może do otwartej przestrzeni lub do dużego pomieszczenia. Rabuś spróbował wepchnąć się do środka, lecz otwór był zbyt wąski dla jego gabarytów. Rupert zaś, wciąż oszołomiony, podrapał się po głowie i przypomniał, że w karczmie nigdy nie było żadnej piwnicy. Zasugerował, że szczury mogły przedostać się do spiżarni od strony podziemi, które odkryto kilka tygodni wcześniej.

Bao odnalazł dla siebie miejsce z dala od zgiełku. Za stajnią znajdował się niewielki, rzadko uczęszczany zagajnik, w którym panowała przyjemna cisza. Zwinny wojownik wskoczył na jedną z gałęzi i rozłożył się wygodnie, odnajdując chwilę spokoju wśród szelestu liści i zapachu wilgotnej ziemi.

W tym samym czasie Ambraxas wraz z Elwirą pochylał się nad dokumentami dostarczonymi do Bractwa i kasztelu. Przeglądał raporty, listy i kontrakty, w tym także te przesłane przez braci Fiddletone. Z nich wynikało, że czternastu kupców pragnie związać się z Wilczymi Łęgami, a ponadto do osady dotarł już krasnoludzki kowal imieniem Buridan. Był uznawany za mistrza swojego fachu. Jego stu osiemdziesięcio letnie doświadczenie miało stać się ogromnym wsparciem dla Bractwa i całej wspólnoty.

Rozważania Ambraxasa przerwała Hilda, która zjawiła się w progu i poprosiła Drakona o chwilę rozmowy. Jej głos zdradzał powagę. Krótko streściła problem szczurów, które grasowały w karczmie Ruperta. Na początku Ambraxas machnął ręką – tępienie szkodników nie było zadaniem Bractwa. Jednak hobbitka nalegała, podkreślając, że nie są to zwykłe szczury. Uzbrojone i inteligentne, mogły w przyszłości stać się poważnym zagrożeniem. Wspomniała też, że mogły dostać się do karczmy przez Komnatę Drewnianego Serca.

Zaintrygowany, Ambraxas wezwał Jontka. Zastępca, zmęczony i znużony, zjawił się po chwili, ziewając i prostując zesztywniałe ramiona. Wyjaśnił, że przez ostatni tydzień intensywnie szkolił nowopowstałą milicję i właśnie korzystał z chwili odpoczynku. O szczurach słyszał, ale uznawał, że Rupert ma tendencję do przesady. Hilda jednak zapewniła, że widziała je na własne oczy. Ambraxas zdecydował więc, że sam sprawdzi sytuację.

Podjął przy tym decyzję strategiczną – nakazał przenieść złoto i golema zwanego Orcbusterem, strażnika skarbca, do ostatniej sali Komnaty Drewnianego Serca. Drakon rozważał bowiem przeniesienie całej siedziby Bractwa Złotej Włóczni do podziemi kasztelu, które wydawały się bezpieczniejsze i pełne możliwości.

Wraz z towarzyszami udał się do fontanny, gdzie ukryte było przejście do podziemi. Gdy otworzyli mechanizm i zeszli w dół, ich oczom ukazał się niecodzienny widok. W pierwszym pomieszczeniu roiło się od szczurów, które zgromadziły wszystkie skradzione wypieki. Na środku wyrastała z nich monumentalna konstrukcja przypominająca zamek ulepiony z ciast i tortów. Wieże z kremu i mur z ciasta sięgały niemal sufitu. Na murach stały dziesiątki szczurów obsługujących miniaturowe trebuszety, wymierzone prosto w intruzów.

Zanim bohaterowie zdążyli zareagować, machiny wystrzeliły pociski, a w powietrzu rozprysnął się kleisty, słodki dżem. Jedna z kul uderzyła Ambraxasa prosto w oko.

Ból i gniew szarpnęły Drakonem, wyzwalając w nim wściekłość. Wciągnął powietrze i wypuścił strumień żrącego, smoczego oddechu. Kwas uderzył w zamek ciast, topiąc i rozpuszczając zarówno konstrukcję, jak i całe zastępy szczurów, które broniły swojego dziwacznego królestwa. W jednej chwili cała forteca legła w gruzach, a po napastnikach nie pozostał żaden ślad.

Ambraxas, ocierając resztki dżemu z twarzy, nakazał Hildzie udać się do Ruperta i poinformować go, że plaga szczurów została usunięta. Sam zaś dokładnie przeszukał resztę podziemi. Nie znalazł jednak nic więcej poza zapachem spalenizny i słodką wonią rozpuszczonego ciasta.

Wieczór w Wilczych Łęgach chylił się ku końcowi. Gwar rozmów kupców ucichł, śmiechy dobiegające z karczmy powoli gasły, a rytmiczne uderzenia kowalskiego młota cichły jeden po drugim. Wreszcie nadciągnęła cisza. Ostatnie świece dogasały w domostwach, a mieszkańcy zamykali drzwi i okiennice, kryjąc się przed chłodnym powiewem nocy. Nad kasztelem górował księżyc w pełni, rozświetlając Cztery Dęby srebrnym blaskiem, jakby sama Selûne pochylała się z zaciekawieniem nad miasteczkiem, które podnosiło się do życia po zgliszczach.

Na dziedzińcu wciąż trwało czuwanie. Strażnicy pilnowali murów, a członkowie Bractwa spędzali czas w karczmie, gawędząc i popijając. Wtem drzwi otworzyły się gwałtownie, a jeden ze strażników wpadł do środka, przerywając rozmowy. Z wyraźnym poruszeniem oznajmił, że pod bramą pojawił się wędrowiec, który chciał dostać się do środka. Zatrzymali go jednak zgodnie z rozporządzeniem Bractwa – nikt obcy nie miał prawa wstępu do Wilczych Łęgów po zmroku.

Ambraxas uniósł brew, skinął strażnikowi głową i wstał od stołu. Towarzysze poszli za nim i razem udali się ku bramie. Na tle mroku majaczyła samotna sylwetka. Kaptur skrywał twarz przybysza, a przy pasie kołysał się lampion, którego blask nie był zwyczajny. Ciepłe światło nie tyle rzucało blask, co zdawało się pochłaniać cień, sprawiając, że cała okolica wyglądała jak wyrwana z innego świata. Nawet strażnicy, zwykle głośni i pewni siebie, stali teraz w ciszy, wiedząc, że nie mają do czynienia z byle włóczęgą.

Mężczyzna przedstawił się spokojnym głosem jako Felix. Miał ciemne włosy, błękitne oczy i nosił skórzaną zbroję ukrytą pod peleryną podróżnika. Powiedział, że przybył z północy i słyszał o tym miejscu, o Wilczych Łęgach, gdzie jego zdolności mogłyby przysłużyć się dobrej sprawie. Zapytał wprost, czy znajdzie tu kogoś, kto udzieli mu schronienia.

Ambraxas uważnie przyjrzał się nieznajomemu i dostrzegł symbol Selûne błyszczący na jego piersi. Z miejsca poczuł aurę życzliwości i energii, jaka od niego biła, Felix musiał być jednym z kapłanów srebrnej bogini. Drakon podniósł głos, zwracając się do strażników: “Otworzyć bramę!”.

Ciężkie drewno zaskrzypiało, a skrzydła bramy zaczęły się rozchylać. Wędrowiec wkroczył do kasztelu i zdjął kaptur, ukazując twarz o młodzieńczych rysach, niemal chłopięcej urodzie, lecz z oczyma, które kryły w sobie doświadczenie.

“Witamy w Wilczych Łęgach i Kasztelu Cztery Dęby.” przywitał go Ambraxas, wyciągając dłoń.

Kapłan uścisnął ją mocno i z wdzięcznością. Gdy zapytano go o umiejętności, które mógłby ofiarować Bractwu, Felix uniósł kącik ust w lekkim uśmiechu i odpowiedział pytaniem: “Wolicie długą czy krótką wersję?”.

“Dzisiejszej nocy mamy mnóstwo czasu.” odrzekł Ambraxas. “Zasiądźmy przy napitku w karczmie.”.

Weszli do środka, a gwar ucichł na moment, gdy nowy przybysz przekroczył próg. Drakon rozejrzał się po sali i dostrzegł w kącie Rodgierda. Strażnik milicji, wyraźnie pijany, chwiał się na krześle, a przed nim stało kilka pustych kufli. Ambraxas westchnął, po czym prostym gestem oczyścił go z alkoholowego otępienia.

Rodgierd poderwał się, nagle trzeźwy, i gdy jego oczy spotkały spojrzenie Drakona, twarz oblała się rumieńcem. Wstał, pokłonił się niezgrabnie i wyraźnie zawstydzony, rzucił się do wyjścia, uciekając z karczmy, jakby chciał uciec przed własną kompromitacją.

Bohaterowie zasiedli przy jednym ze stołów, a do ich grona dołączył Rupert, prosząc Ambraxasa o uleczenie bolących pleców. Drakon położył na nim rękę i pozwolił popłynąć energii, która rozluźniła napięte mięśnie karczmarza. Wdzięczny Rupert od razu napełnił ich kufle nowym krasnoludzkim piwem, dopiero co dostarczonym od kupców, i postawił je przed zgromadzonymi.

Ambraxas zwrócił się do Felixa. Jego głos był spokojny, lecz stanowczy: “Powiedz nam, kapłanie, jaki jest twój cel? Bractwo? Straż? Milicja? Gdzie twoje umiejętności mogą się nam przydać? A przede wszystkim. Jaka jest twoja historia i faktyczny powód, dla którego przybyłeś w nasze krainy?”

Felix uniósł spojrzenie i po chwili milczenia zaczął opowieść. Mówił o swoim dzieciństwie w Luskan, o tragicznej stracie rodziców i o człowieku zwanym Morent, który przyjął go pod swój dach. Początkowo Felix wierzył, że znalazł opiekuna i nauczyciela, lecz z czasem zaczął rozumieć, że coś jest nie tak. Jeden z domowych sług ostrzegł go, by zachował ostrożność wobec Morenta. Następnego dnia sługa zniknął bez śladu.

Lata później Felix odkrył prawdę, w piwnicach Morenta tętniła mroczna magia, bluźniercze rytuały i zakazane praktyki. Kapłan opowiedział o dniu, gdy zmierzył się ze swym opiekunem i ostatecznie go pokonał. To wtedy, w chwili zwycięstwa, Selûne objawiła się jego duszy, otwierając przed nim swe ramiona i prowadząc go ku światłu.

Od tamtej pory Felix podróżował po Faerûnie, szerząc wiarę i pomagając potrzebującym. W okolicach Neverwinter spotkał dziwnego człowieka, który opowiadał mu o Bractwie Złotej Włóczni. Ów człowiek próbował go namówić, by przyłączył się do niego, lecz Felix nie ufał mu od pierwszej chwili. Mężczyzna przedstawił się jako Varikas.

Na te słowa towarzysze Ambraxasa wymienili spojrzenia. Imię Varikas było im znane – przeklęty arcydiabeł, istota złowroga i przebiegła. Jednak Felix zapewnił, że choć instynkt kazał mu odrzucić jego ofertę, wiedział, że część słów Varikasa była prawdziwa. Faktycznie istniało Bractwo, a ich reputacja docierała nawet do najdalszych stron.

Hilda, słuchając tej historii, rozpłakała się. Wspomnienia o stracie własnej rodziny wróciły ze zdwojoną siłą, a serce hobbitki ścisnęło się w bólu.

Ambraxas pochylił się ku Felixowi i przemówił: “Nie znajdziesz u nas świątyni Selûne. Ale jeśli twoje umiejętności faktycznie mogą przysłużyć się Bractwu, znajdziesz tu bliskich przyjaciół… a może i braci.”.

Patrzył mu prosto w oczy i wiedział, że chłopak mówi prawdę. Drakon uniósł głowę, spojrzał na swoich towarzyszy i skinął w ich kierunku. Ci odwzajemnili jego gest – Felix został zaakceptowany. Ambraxas dodał jednak: “Najpierw musisz się wykazać w boju. Tylko wtedy przekonamy się, jak mocno bije twoje serce.”.

Atmosfera złagodniała, a Rupert postawił przed nimi kolejne kufle. Ambraxas rzucił mu pięć złotych koron i poprosił o więcej krasnoludzkiego piwa. Napitek był mocny i niezwykle krzepiący, a jego smak zdawał się wlewać w ciała bohaterów nową energię.

Gdy Hilda podniosła swój kufel do ust, nagle zauważyła, że w bursztynowym płynie coś się porusza. Przyjrzała się bliżej i dostrzegła maleńkiego robaczka, w cylindrze na głowie. Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, stworzonko uniosło głos: “Dzień dobry, dystyngowana pani. Moje imię to Sir Dygotek.”

Hobbitka, obdarzona zdolnością rozmowy ze zwierzętami, zrozumiała każde jego słowo. Robaczek mówił z niezwykłą kulturą i manierami, wyjaśniając, że pochodzi z Feywild. Gdy Hilda zapytała o jego rodzinę, sir Dygotek odparł z dumą: “Mam siedem tysięcy dwieście osiemdziesiąt cztery siostry i cztery tysiące dwadzieścia trzech braci. Rodziców. Tylko dwóch.”.

Bohaterowie spojrzeli po sobie zdumieni. Tak niezwykłego, inteligentnego i pełnego ogłady stworzenia jeszcze nie spotkali.

Noc minęła spokojnie, a bohaterowie rozeszli się do swoich komnat, zostawiając za sobą gwar rozmów i śmiechy przy kuflach krasnoludzkiego piwa. Gdy nadeszło świtanie, mgła spływała z lasu ciężkimi, mlecznymi kłębami, osiadając na dachach i ścieżkach. Poranek był chłodny, a nad Wilczymi Łęgami unosił się zapach mokrej ziemi i drewna. Wieś szybko wróciła do codziennych zajęć. Z dziedzińca dochodziły głosy rzemieślników, gdakanie kur i poganiający rozkazy dowódczyni straży Geraldine, która starała się postawić na nogi swoich podwładnych. Wielu z nich wciąż zmagało się z ciężarem minionej nocy i mocą piwa, które rozgrzewało ich żołądki.

Ambraxas udał się do biblioteki kasztelu, gdzie pochylał się nad mapą Vartraxa. Analizował miejsca, które pozostały do oczyszczenia, i podjął decyzję: następna wyprawa Bractwa będzie skierowana na północ. Trzy zaznaczone punkty postanowił oczyścić jednym ciągiem, oszczędzając czas i siły. Były to tereny, których jeszcze nie odwiedzili, a które mogły kryć zarówno zagrożenia, jak i szanse.

Na balkonach kasztelu spotkał Hildę. Hobbitka siedziała na murku i z beztroskim skupieniem opróżniała kieszenie z ziemi, nikt nie wiedział, skąd właściwie się u niej brała. Ambraxas zagadnął ją wprost: “Czy dałabyś radę rozbroić smocze pułapki w Komnatach Drewnianego Serca?”.

Hilda skinęła głową, pewna siebie. Ruszyli więc razem w stronę podziemi, otwierając ukryte przejście w fontannie i schodząc w głąb kamiennych korytarzy.

W smoczej komnacie czekało na nich zaskoczenie. Na środku, w półmroku, stał szczur. Ten sam, który wcześniej uciekł, w kilcie i z opaską na oku. Tym razem jego pysk był pomalowany na niebiesko, a w łapkach trzymał kordelas i wykałaczkę, którą dzierżył niczym sztylet. Spojrzał wyzywająco na Ambraxasa i wymierzył w niego ostrze, wzywając go na pojedynek.

Drakon uniósł brew i gestem palców zaprosił go bliżej. Szczur podszedł powoli, nie odrywając oczu od paladyna. Wtem, niczym sprężyna, wyskoczył w górę, sięgając wysokości pyska Ambraxasa. Z furią rozpiął kaftan, ukazując wyryte na klatce piersiowej magiczne runy – zaklęcie Kuli Ognia.

Eksplozja nastąpiła natychmiast. Płomienie rozszalały się w całej komnacie. Ambraxas jednak w porę uniósł tarczę, a magiczna energia odbiła impet wybuchu, chroniąc go przed najmniejszym poparzeniem. Hilda zdołała uskoczyć, lecz i tak poczuła żar, który liznął jej policzek. Szczur zginął na marne.

Po wszystkim hobbitka zajęła się pułapkami. Pracowała cierpliwie i precyzyjnie, a po godzinie wszystkie mechanizmy zostały rozbrojone.

W tym czasie Felix, poszukując Ambraxasa, zszedł do podziemi. Wieśniak wskazał mu kierunek, a na schodach kątem oka dostrzegł dziwną scenę. Trzy szczury ciągnęły czwartego w głąb ściany, w dziurę, której jeszcze przed chwilą tam nie było. Kapłan ruszył dalej i dołączył do towarzyszy, informując ich o tym, co zobaczył.

Sir Dygotek, siedzący na ramieniu Hildy, zaszeptał jej do ucha: “Szczury są wszędzie moja Pani. Są w ścianach.”

Ambraxas podjął decyzję, by przenieść smocze kości spod posągów do ostatniej, okrągłej komnaty. Jednak gdy zbliżyli się do zbioru szczątków, Drakon zmarszczył brwi. Kości było mniej. Jeden szkielet zniknął, a na kamiennej posadzce wyraźnie widać było ślady szczurzych łapek.

Hilda zagwizdała, a chwilę później przybiegł Rabuś. Hobbitka nakazała mu wywęszyć gryzonie. Pies obszedł komnatę i po chwili zaczął szczekać na jedną ze ścian. Ambraxas zbliżył się i opukał kamienie – za nimi kryła się pusta przestrzeń.

Paladyn przywołał magiczną włócznię i wbił jej kopie w każdy róg ściany, a jedną w sam środek. Następnie odsunął się na bezpieczną odległość. W dłoni pojawiła się kolejna włócznia, którą z impetem uderzył o podłogę. W tej samej chwili świetliste ostrza eksplodowały. Huk rozległ się w całych podziemiach, a cegły posypały się na wszystkie strony.

Gdy dym opadł, oczom bohaterów ukazał się koszmar. Za ścianą kryła się cała kolonia szczurów. W mroku pracowała prymitywna rafineria, a w jej centrum stał konstrukt zbudowany ze smoczych kości. Był niemal równy wzrostem Ambraxasowi, poskładany z białych fragmentów, które niedawno spoczywały w świętej sali. Setki oczu zwróciły się jednocześnie ku intruzom.

Ambraxas poczuł przypływ gniewu. Bez wahania wciągnął powietrze i wypuścił strumień żrącego kwasu. Zielona ciecz opadła na kolonię, pochłaniając szczury i topiąc ich konstrukcję. Kości syczały, rozpadając się na kawałki, a krzyki ginęły jeden po drugim. Po kilku chwilach cisza wypełniła korytarz.

Paladyn zebrał pozostałe fragmenty smoczej kości i przeniósł je na należne miejsce. Hilda skupiła się i potwierdziła, że w promieniu półtorej mili nie ma już żadnych szczurów. Ambraxas zlecił natychmiastowe załatanie wszystkich odkrytych przejść i tuneli, a Hilda poleciła Rabusiowi, by pomagał w pracy. Pies z entuzjazmem rzucił się do zadania, choć przy okazji podkradł jedną z mniejszych kości i zaczął ją obgryzać.

Zadowoleni z oczyszczenia podziemi, bohaterowie opuścili Komnatę Drewnianego Serca. Udało się uniknąć większej katastrofy, choć świadomość szczurzej inwazji pozostawiła w nich czujność. W karczmie czekało na nich śniadanie, a przy stole Ambraxas ogłosił plan: “Czeka nas dłuższa podróż na północ. Oczyścimy trzy miejsca zaznaczone na mapie Vartraxa. Aby nie tracić czasu, wyruszymy krótszą drogą, pieszo przez las.”

Tak rozpoczęły się przygotowania do kolejnego etapu ich wyprawy.

Zanim drużyna ruszyła w podróż, Ambraxas postanowił spotkać się z nowym kowalem. W kuźni panował żar i zapach metalu, a młot uderzał o kowadło w rytmie przypominającym serce kasztelu. Drakon podszedł do Buridana, który uniósł wzrok znad rozżarzonego żelaza. Uścisnęli sobie dłonie, dzieląc się twardym, stanowczym uściskiem, w którym pobrzmiewała siła i wzajemny szacunek.

“Kuźnia, którą mi przygotowaliście, jest godna mistrza.” pochwalił Buridan, choć zaraz potem westchnął i rzucił krytyczne spojrzenie w stronę młodego czeladnika: “Choć ten chłystek… jeszcze wiele musi się nauczyć.”.

Ambraxas uśmiechnął się pod nosem i poprosił krasnoluda, by na razie skupił się na produkcji oręża i tarcz z herbem Czterech Dębów dla lokalnej milicji. Buridan aznaczył, że czeladnik będzie odpowiedzialny za wykuwanie kolczug, zadanie odpowiednie do jego umiejętności.

“Browar, który nam sprowadziliście” dodał Ambraxas: “zasługuje na pochwałę.”

Na twarzy Buridana pojawił się szeroki, dumny uśmiech. Paladyn pożegnał się i odszedł, a w tle rozbrzmiewał donośny głos krasnoluda, poganiającego swego ucznia.

Na dziedzińcu Ambraxas rzucił przez ramię do towarzyszy pół żartem, pół poważnie: “Przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę.”.

Ruszyli więc ku karczmie. Po drodze Drakon zakupił dla nich mikstury lecznicze – wędrówka ku północy mogła skrywać niebezpieczeństwa, na które musieli być gotowi. W „Starym Knurze” Rupert przywitał ich z entuzjazmem, a Ambraxas zagadnął go o przygotowywane wyścigi jaszczurów i nowy tor powstający poza miastem.

Karczmarz rozpromienił się, mówiąc z przejęciem o postępach w budowie. Według niego wystarczy jeszcze tydzień pracy, a wszystko będzie gotowe, tor, zakłady i emocje, jakie z pewnością przyciągną tłumy.

Ponownie rozłożyli mapę na stole, a Ambraxas przedstawił im swój plan drogi. Hilda szybko zapamiętała trasę, sprawnie śledząc palcem kolejne punkty – jej pamięć była niezawodna, szczególnie gdy chodziło o ścieżki i przejścia przez las. Felix bez wahania oznajmił, że wyruszy z nimi. Chciał udowodnić swoje oddanie i wartość, zasługując na miejsce w Bractwie nie tylko słowem, ale i czynem.

Gdy przygotowania dobiegły końca, Ambraxas przywołał swego spektralnego wierzchowca –  majestatycznego jelenia, którego sylwetka lśniła zielonkawym blaskiem. Drużyna ruszyła w drogę, kierując się na północ. Podążali wzdłuż rzeki, której nurt połyskiwał w świetle dnia, aż dotarli do najbliższego mostu. Po przekroczeniu go zagłębili się w las, gdzie gęste korony drzew zasłoniły niebo, a przed nimi otworzyła się ścieżka ku nieznanemu.

Pierwszy dzień podróży upłynął spokojnie. Las Neverwinter, dobrze im już znany, otaczał drużynę swoją gęstwiną, a wysokie świerki i rozłożyste dęby splatały korony w zielony baldachim, przez który przedzierały się złote promienie południowego słońca. Choć krajobraz był malowniczy, w powietrzu wyczuwało się coś złowieszczego. Cisza panowała nienaturalna – ptactwo, zwykle towarzyszące wędrowcom, gdzieś zniknęło, a ich śpiew zastąpił tylko szept liści targanych wiatrem.

Im dalej szli w głąb puszczy, tym mocniej objawiały się ślady spaczenia. Kora drzew miejscami pulsowała złowrogim, zielonkawym blaskiem, a z pęknięć sączyła się żywica przypominająca krople krwi. Widok ten wywoływał niepokój i każde serce biło nieco szybciej, gdy kroki stawały się cięższe w przytłaczającej atmosferze tego miejsca.

Podczas odpoczynków Bao i Ambraxas oddawali się treningom. Drakon doskonalił swoją sprawność fizyczną, ćwicząc pod czujnym okiem tabaxi. Choć ćwiczenia atletyczne przychodziły mu z łatwością, z cierpliwością poddawał się wskazówkom towarzysza. Bao zaś, jak zwykle, bacznie obserwował swoich druhów, starając się coraz lepiej rozumieć mowę ciała ludzi, by w odpowiednim momencie wykorzystać tę wiedzę. Hilda w czasie wędrówki doskonaliła swe zdolności tropicielskie, uważnie przyglądając się każdej wskazówce, śladom i szczegółom otoczenia.

Wieczorem, gdy słońce ustępowało miejsca srebrnemu blaskowi księżyca, hobbitka wyprowadziła drużynę na urokliwą polanę. Jej znajomość terenu po raz kolejny okazała się cenniejsza niż najdokładniejsza mapa. Mech na polanie był miękki niczym posłanie, a pobliski strumień spływał cichutko do niewielkiego źródełka. To tam rozbili obóz i rozpalili ogień, którego płomienie tańczyły w rytmie nocnych podmuchów wiatru.

Bao, poruszając się bezszelestnie między drzewami, przeprowadził rozpoznanie w okolicy. Nie napotkał żadnego zagrożenia i powrócił do obozu. Hilda natomiast wspięła się lekko i z gracją w korony drzew, by sprawdzić, czy z nieba nie grozi im niebezpieczeństwo. Jej oczom ukazał się jednak tylko widok nieskończonego, gwiaździstego nieba i mocno świecącego księżyca.

Ambraxas w tym czasie medytował, wyczuwając otoczenie. Cały las tchnął nekrotyczną magią, która otępiała jego zmysły i przenikała powietrze, wodę, a nawet ziemię. Nie było niczego, co nadawałoby się do jedzenia czy picia. Paladyn przypomniał sobie jednak o zaklęciu tworzącym strawę i wodę, zdolnym nasycić piętnastu ludzi przez całą dobę. Uczynił więc to, a drużyna mogła napełnić brzuchy i uzupełnić płyny, nim ułożyli się do snu.

Noc upłynęła spokojnie, bez żadnych niespodzianek. Ogień dogasał, a cisza lasu, choć pełna mroku, tym razem nie niosła ze sobą groźby.

O poranku drużyna zwinęła obóz i ruszyła dalej. Drugi dzień podróży odmienił krajobraz. Las zaczął się przerzedzać, znikały krzewy i miękkie runo, a pod nogami coraz częściej pojawiała się kamienista ścieżka, usiana głazami porośniętymi mchem. Świerki ustępowały miejsca surowym zboczom, a pomiędzy urwiskami towarzyszył im szum górskiego potoku, którego nurt prowadził ich w stronę celu.

Według mapy byli już blisko. Felix, kapłan Selûne, przygotował się na nadchodzące niebezpieczeństwo, wspierając drużynę swoją magią, by dodać im sił i czujności. Bao zaproponował, że zbada teren i ruszył na przód, znikając wśród skał.

Ścieżka była cicha do granic niepokoju. Nie słychać było ani szelestu wiatru, ani głosów ptaków. Kroki tabaxi, choć stawiane lekko i ostrożnie, odbijały się echem od kamiennych ścian, tworząc wrażenie, jakby cały świat wsłuchiwał się w jego obecność. Wspiął się na pobliskie skały, unikając potencjalnych zasadzek, i rozejrzał się po okolicy.

W oddali, między wzgórzami, dostrzegł sylwetkę wieży. Samotna, spękana, tkwiła pomiędzy głazami niczym cierń wbity w ziemię. Jej szczyt ginął w chmurach, a u podnóża zalegało zwalisko kamieni. Mimo ruin wciąż emanowała potęgą. Bao poczuł, jakby ziemia i powietrze wokół były podporządkowane jej mocy. Wibracja obcej magii zawisła w powietrzu, ciężka i dusząca.

Tabaxi wrócił do towarzyszy i, choć z trudem ubierał swoje obserwacje w słowa, zdał im relację. Nikt nie miał wątpliwości, że to właśnie ta wieża była ich celem. Hilda, korzystając ze swych zmysłów, sprawdziła, czy w pobliżu znajdują się smoki. Nie wyczuła żadnego zagrożenia w promieniu dziewięciu kilometrów.

Słońce zniżało się ku horyzontowi, gdy drużyna stanęła u stóp tajemniczej budowli. Z bliska wieża wydawała się jeszcze bardziej opresyjna. Wrota, ogromne i pozbawione jakichkolwiek ozdób, lśniły jak falująca, czarna tafla jeziora. Nie było na nich zawiasów, klamek ani zamków. Przy bliższym przyjrzeniu się bohaterowie zauważyli gładki panel podzielony na pola, przypominający szachownicę.

Nad wejściem widniał napis. Nikt z nich nie rozpoznawał języka, choć używał wspólnego alfabetu. Ilość znaków odpowiadała liczbie pól na panelu. Zmęczeni wrócili do reszty, przepisując napisy na papier. Żaden z towarzyszy nie potrafił jednak odczytać ich znaczenia.

Ambraxas zmrużył oczy i zaczął przestawiać litery, układając je w różne konfiguracje. W końcu znaki ułożyły się w słowa, które wydobyły się z jego gardła jak szept: “Nici Krwi Vartraxa.”

Podszedł bliżej i szponem wypisał zdanie na panelu. Tafla drzwi zadrżała i zaczęła falować szybciej. Po chwili powierzchnia rozmyła się i powoli znikła, odsłaniając ziejącą ciemnością odchłań.

Za wejściem otwierała się spiralna klatka schodowa, wijąca się wokół pustego rdzenia wieży. Stopnie ginęły wysoko w czerni, a ściany, gładkie i obce, nosiły gdzieniegdzie zagłębienia przypominające odciski dłoni. Całość emanowała złowrogim dreszczem — w powietrzu czuć było zarówno cząstkę duszy Vartraxa, jak i inną, nieznaną, złowrogą moc, czekającą, by objawić się w pełni.

Spiralne schody wieży pochłaniały ich jak paszcza bestii. Echo kroków wracało nienaturalnie szybko, jakby sufit był tuż nad ich głowami, choć w rzeczywistości ginął gdzieś wysoko w ciemności. Wspinali się coraz wyżej, aż dotarli do komnaty o sklepieniu tak wysokim, że nawet płomień pochodni nie sięgał jego szczytu.

Ściany pokrywały wyblakłe freski smoków. Jedne unosiły się nad armiami w triumfie, inne krępowały złote łańcuchy, jeszcze inne rozdzierały niebo językami płomieni. Farba odpadała płatami, jak łuski, ale oczy smoków wciąż jaśniały bladym światłem, śledząc każdy ruch intruzów. Ambraxas splunął, patrząc z odrazą na malowidła. Czuł, że to historia Vartraxa – echo jego potęgi – choć jego samego na obrazach nie dostrzegł.

Hilda uważnie badała posadzkę i ściany, lecz nie znalazła żadnych pułapek. Drakon ruszył w głąb komnaty, a wraz z jego krokami powietrze gęstniało. Wzdłuż ścian zaczęły formować się dwa symbole, wyrastając z ledwie widocznego, błękitnego dymu. Runy zapulsowały energią, włosy bohaterów uniosły się od elektrycznego ładunku.

Z hukiem wystrzeliły nekrotyczne pioruny. Bao, szybki jak cień, uskoczył, unikając uderzenia. Felix i Hilda nie mieli tyle szczęścia — błyskawica ugodziła ich prosto w pierś. Hobbitka poczuła przeraźliwy ból, a jej ręka złamała się pod potęgą wyładowania. Piorun odbił się od nich i uderzył w Ambraxasa.

Paladyn poczuł, jak jego wnętrzności gotują się od środka, a wyładowanie przeszywa go na wskroś. Uderzenie strzaskało mu biodro, a ból był tak silny, że świat wokół na chwilę się zatarł. Upadł na kolano, ledwie oddychając. Wokół niego zbiegli się towarzysze. Felix i Hilda, trzęsącymi się rękami próbowali rzucić zaklęcia lecznicze, by przywrócić siły całej kompanii. Magiczne światło otuliło ich ciała, zamykając rany i sklejając kości.

Gdy jeszcze dźwięk błyskawic nie zdążył zniknąć, przez całą wieżę przeszedł dreszcz. Mieli wrażenie, że coś w niej się przebudziło. Zaniepokojeni, ale zdeterminowani, ruszyli w górę kolejnymi schodami. Ambraxas kulejąc ledwo nadążał za resztą, opierając się ciężko na włóczni.

Wspinając się, poczuli dziwne, obce uczucie. Kroki stawały się lżejsze, czas rozciągał, a przestrzeń gęstniała. Hilda nagle uświadomiła sobie, że z każdym podniesieniem stopy ma wrażenie, jakby schodziła w dół. Odwróciła się, by spojrzeć na Felixa idącego za nią – ale jego tam nie było. Nie było schodów, ani wieży.

Stała sama w płonącej stodole, ściskając w dłoni drewniany liść. Przed sobą widziała żarzące się zwłoki dziewczynki. Hobbitka krzyknęła imię swej zaginionej siostry:
“Pellie!”.

Zwłoki poruszyły głową i powoli odwróciły się w jej stronę. Spalone oczy spojrzały na Hildę, a głos dziewczynki, cichy i złamany, zapytał:
“Czemu mnie zostawiłaś?”.

Łzy popłynęły po policzkach hobbitki. Drżącymi ustami pytała siostrę, gdzie była i co się z nią stało, ale jej ręka, jak zmuszona cudzą wolą, sięgnęła do kołczanu. Wyciągnęła strzałę i zaczęła dźgać samą siebie grotem.

Towarzysze, patrząc na Hildę, zobaczyli coś przerażającego – na schodach, pośród normalnej wieży, zaczęła nagle ranić się własną bronią. Ambraxas wyciągnął rękę, by ją powstrzymać, lecz w tej samej chwili jego umysł pochłonęła wizja.

Znalazł się w zimnej, mokrej jaskini. Był skuty ciężkimi łańcuchami, a obok niego inny drakon, również uwięziony. Ambraxas szarpał się, próbował się wyrwać, lecz im bardziej się miotał, tym szybciej opuszczały go siły. Czuł, jak jego ciało marnieje w przyspieszonym tempie, jakby starzał się z każdą sekundą, a jego serce wypełniał lodowaty strach.

Felix, widząc co się dzieje, próbował rzucić zaklęcie, by ocucić towarzyszy, lecz nim zdążył dokończyć inkantację, także i jego umysł opanowała wizja.

Kapłan znalazł się w klatce. Nie mógł się ruszać, był przykuty do podłogi. Ciemność wypełniała jego świat, a przed nim stał Morent – jego stary mistrz. Z zimnym spokojem odcinał z niego kawałki ciała do sadystycznych eksperymentów. Felix poczuł ból, bezradność i wstyd, a zaklęcie uleciało mu z ust.

Wieża oplatała ich umysły, wciągając w koszmarne iluzje, które mieszały wspomnienia z magią. Byli w jej sercu – a ona właśnie zaczynała się bronić.

Bao, idąc na końcu, nagle spostrzegł, że jego towarzysze zatrzymali się w pół kroku. Stali nieruchomo, patrząc tępym wzrokiem przed siebie, jakby ich dusze odleciały gdzieś daleko. Tabaxi od razu domyślił się, że to dzieło magii wieży. Skupił umysł, by nie ulec tej samej iluzji, i zachował klarowność myśli.

Ostrożnie rozejrzał się, wypatrując pułapki, ale niczego nie dostrzegł. Podszedł więc do towarzyszy i kolejno ocucił każdego z nich. Wybudzali się powoli, jakby wynurzeni z mrocznego snu. Każdy jednak niósł ze sobą rany zadane przez własne wizje – psychiczne obrażenia, które odciskały się również na ciele. Dobrze, że Ambraxas wcześniej zadbał o mikstury lecznicze. Hilda, wciąż roztrzęsiona, sięgnęła po jedną z nich i od razu poczuła, jak część bólu ustępuje.

Usiedli na chwilę na schodach, by zebrać siły i opatrzyć rany. Ambraxas uklęknął, ściskając włócznię i przemówił cicho do Hoara:
“Hoarze, Panie Sprawiedliwości, dopomóż mi, gdyż potrzebuję Cię bardziej niż kiedykolwiek.”.

Po chwili wstali i ruszyli dalej. Schody prowadziły ku kolejnej komnacie, ogromnej i sześciennej. Spiralna klatka wiodła przez jej środek, a ze ścian wyrastały dziwaczne kolumny, wijące się ku górze niczym zastygłe pnie drzew. Z bliska powierzchnia połyskiwała, jakby była pokryta organiczną tkanką. Między nimi rozchodził się cichy szum, przypominający długi, obcy oddech.

Każdy krok rozbrzmiewał w pustce dziwnie głuchym echem. Na pierwszy rzut oka w komnacie nie czaiło się żadne zagrożenie, lecz bohaterowie szybko zauważyli coś niepokojącego – elementy ich odzienia unosiły się lekko ku górze, jakby świat próbował obrócić ich do góry nogami.

Hilda, nie chcąc ryzykować, aktywowała pas pajęczej wspinaczki, by w razie nagłego odwrócenia grawitacji mogła utrzymać się przy ścianie. Bao poruszał się z napiętymi mięśniami, gotów do skoku i bezpiecznego lądowania, gdyby grunt nagle zniknął spod nóg. Ambraxas przywołał włócznię, gotów wbić ją w kamień, by zatrzymać się, jeśli pułapka okaże się prawdziwa.

Powoli, krok po kroku, podążali spiralą w górę. W miarę wspinaczki mieli coraz silniejsze wrażenie, że z kolumn dobiega ciche bicie serca. Brzmiało jak pulsujący rytm, rozchodzący się echem w ich kościach. Za każdym razem, gdy starali się skupić na tym dźwięku, nagle znikał, pozostawiając ich w niepewności, czy to rzeczywiście się wydarzyło, czy był to tylko podszept wyobraźni.

Z czasem dotarli do kolejnego odcinka schodów i znów zaczęli piąć się ku górze. Czwórka podróżnych czuła wyraźnie mistyczną obecność. Ktoś, lub coś obserwowało ich z ciemności, choć nie potrafili określić, z której strony. Zmysły Ambraxasa były otępione przez aurę spaczenia, Hilda czuła się zagubiona w otoczeniu, które zdawało się sprzeczne z naturalnym porządkiem świata. Tylko Bao, skupiony i wyciszony, jak dotąd szedł przez wieżę bez szwanku, a jego instynkt pozostawał ostrzejszy niż kiedykolwiek.

Na kolejnym piętrze bohaterowie stanęli w komnacie o niezwykłym kształcie. Jej podłoga i ściany układały się w szesnastoramienną gwiazdę, a mury pokrywały obsydianowe tafle przypominające lustra. Każde z nich odbijało sylwetki bohaterów, lecz z dziwnym opóźnieniem, jakby sam świat potrzebował chwili, by dogonić ich ruch. Sklepienie zamykało się w wysoką kopułę, a na drugim końcu sali widać było schody prowadzące jeszcze wyżej.

Szybko zauważyli, że nie wszystkie odbicia powtarzały ich gesty. Niektóre stały nieruchomo, inne poruszały się z opóźnieniem, a jeszcze inne zdawały się wykonywać gesty, których nikt nie uczynił. Słowa bohaterów powracały echem, lecz nie z tego samego miejsca, skąd je wypowiedzieli – jakby ktoś inny, ukryty w cieniu, powtarzał je za nimi.

Ambraxas zmrużył oczy. Rozpoznał obsydian – ten sam, z którego powstały obeliski otaczające czaszkę Vartraxa. Włócznia, którą cisnął, odbiła się od tafli, rozsypując snop iskier. W tej samej chwili wszystkie jego odbicia również uniosły włócznie i rzuciły nimi w powietrze. Setki pocisków posypały się z luster we wszystkich kierunkach. Szczęśliwie bohaterowie stali jeszcze na schodach i żadna z lustrzanych włóczni ich nie dosięgnęła.

Hilda, osłabiona po poprzednich starciach, napiła się mikstury leczniczej. Ku jej zdumieniu wszystkie jej odbicia również uniosły fiolki i przechyliły je, choć efekt nie zwielokrotnił się. Felix wykorzystał chwilę i rzucił zaklęcie lecznicze, wzmacniając całą drużynę.

Bao Bei, chcąc przerwać tę iluzję, uderzył pięścią w najbliższe lustro. Wtem jedno z jego odbić wyszło z tafli i odwzajemniło cios. Kolejne pięści zaczęły przebijać się z innych luster, jakby każda możliwa wersja tabaxi próbowała przedostać się do ich świata.

Mnich, pewny swojej zręczności, ruszył w głąb sali, chcąc sprawdzić, czy jego towarzysze mogą bezpiecznie przejść. Kiedy tylko wszedł między lustra, komnata zmieniła się. Z każdej powierzchni zaczęły wychodzić kolejne kopie — nie tylko jego samego, ale także Ambraxasa, Hildy i Felixa. Lustra pokazywały alternatywne rzeczywistości, a odbicia, choć nie dostrzegały siebie nawzajem, zaczęły chodzić chaotycznie po sali. Bao był jedynym, który rozumiał, że to złuda.

Nagle obejrzał się i zobaczył, że nie ma już ani schodów, ani towarzyszy. Stał samotnie w otwartej, czarnej przestrzeni, otoczony tłumem lustrzanych kopii, które obijały się o siebie i o niego.

Na schodach Hilda, Felix i Ambraxas widzieli, jak Bao chodzi wśród tafli. Gdy spróbowali do niego krzyknąć, tabaxi usłyszał ich głosy, ale nie dochodziły z jednego kierunku – rozbrzmiewały z każdej strony pustki.

“To iluzja!” zawołał Bao.

Ambraxas próbował prowadzić go głosem, wskazując drogę ku schodom, lecz echo zniekształcało wskazówki. Myśl o przerzuceniu liny pojawiła się szybko, ale zaraz odrzucili ten pomysł – odbicia mogłyby podjąć tę samą akcję, co tylko pogłębiłoby chaos.

Drakon obwiązał liną Hildę, a ta, korzystając z pasa pajęczej wspinaczki, wspięła się na sufit komnaty. To dawało jej pewność, że jeśli grawitacja znów zadrwi z nich, ona utrzyma się bezpiecznie. Była to dobra droga, lecz lina była zbyt krótka, by posłużyła wszystkim.

Ambraxas sam ruszył w głąb, dotykając tafli. Czuł, jak coś odpowiada po drugiej stronie, jakby jego własne odbicie dotykało go przez chłodny kamień. Kopie wciąż wychodziły i wracały do luster, a on nagle znalazł się na środku komnaty, również widząc czarną pustkę, tak jak Bao.

Hilda próbowała prowadzić ich z sufitu, ale jej głos odbijał się od setek powierzchni, brzmiał z każdej strony naraz. Bohaterowie błądzili w iluzji.

Wtedy Felix zmrużył oczy. Zrozumiał mechanizm i sięgnął po swoją magiczną latarnię. Gdy otworzył jej światło, wyskoczył z niej płomień, który uformował się w jego własną świetlistą kopię. Kapłan wysłał ją przed siebie. Duch przeszedł przez lustra i bez trudu dotarł na schody prowadzące wyżej. Felix wymówił inkantację i w mgnieniu oka zamienił się miejscami ze swoim sobowtórem.

Następnie wysłał go z powrotem, aby przeprowadził Bao. Gdy świetlista postać zbliżyła się do mnicha, jej twarz zaczęła się zmieniać – spod powierzchni światła próbowała wydostać się inna, obca twarz. Bao poczuł zimny uścisk, ale duch pociągnął go i wyprowadził ku schodom. Potem w ten sam sposób doprowadził Ambraxasa.

Hilda bezpiecznie przeszła po suficie na drugą stronę, a schodząc, zrozumiała wreszcie, czym była ta komnata. To nie magia, lecz gra światłem i setkami obsydianowych luster, które tworzyły złudzenie, jakby ich kopie wędrowały po pustce.

Drużyna zebrała się na schodach, wdzięczna Felixowi za jego spryt. Nikt jednak nie zapytał o naturę świetlistego ducha, który wciąż podążał za kapłanem, niczym cień zrodzony ze światła.

Hilda, czując ssanie w żołądku, wyciągnęła suchą rację żywnościową. Z uśmiechem podzieliła się nią z Bao, który jak zawsze jadł skromnie, ale nie odmówił daru. Razem ruszyli ku kolejnym schodom, gotowi stawić czoła następnej tajemnicy wieży.

Ostatnie piętro wieży otworzyło się przed nimi jak ogromna, bezkresna otchłań. Sala była okrągła, a jej ściany znikały w ciemności, tak wysokiej, że nawet światło pochodni nie sięgało sklepienia. Powietrze było ciężkie, nasycone zapachem popiołu i spalenizny, jakby sama wieża oddychała żarem dawnego ognia.

W centrum wisiała kamienna platforma, zawieszona nisko nad posadzką. Prowadziły do niej cztery mosty utkane z czystego mroku. Drżały przy każdym podmuchu powietrza, chwiały się przy każdym ruchu, jak pajęcze nici, zdające się zaraz rozerwać.

Szept otaczał ich z każdej strony. Szumiały nim mosty, szeptały ściany, a nawet ich własne oddechy zdawały się odbijać echem cudzych głosów. Czuli, że to serce wieży – a jednocześnie jej najgłębsze dno. Ich włosy unosiły się w górę, jakby grawitacja była odwrócona, a krople potu zamiast spadać na kamień, płynęły ku niewidocznemu sklepieniu.

Ambraxas, nie wahając się, zrobił krok i wszedł przez mgłę na platformę. Kamień zadrżał, ale nic się nie wydarzyło. Felix uniósł się nad cienistym mostem i lekko opadł obok niego, jego świetlisty blask kontrastował z ciemnością. Drakon rozpostarł dłonie i spróbował oświetlić całą przestrzeń. Mrok jednak nie ustąpił – cienie mostów i platforma pozostały nietknięte, jakby światło nie miało tu mocy.

Widząc, że droga jest bezpieczna, Hilda i Bao również weszli na platformę.

Wtedy pod nimi zniknęła podłoga. Kamień rozmył się jak dym, a oni poczuli, że spadają – lecz nie w dół, a ku górze. Ich ciała pędziły w stronę sklepienia, które rozświetlało się dymnym blaskiem. Szczyt wieży, utkany z mgły i popiołu, przyciągał ich, aż wreszcie przeniknęli przez niego jak przez zasłonę.

Lot trwał chwilę, a potem zobaczyli coś, co niemal wyrwało im dech z piersi. Nad sobą ujrzeli sufit, gładki i kamienny. Zatrzymali się kilka stóp nad nim, a potem z lekkim hukiem, choć bez bólu, opadli na niego i zorientowali się, że to nie sklepienie, lecz posadzka.

Unieśli wzrok i zamarli. Z ciemności wyłaniała się wieża, zwisająca z góry jak gigantyczny stalaktyt. Wszystko odwróciło się – idąc w górę, tak naprawdę schodzili w dół, zapuszczali się coraz głębiej w trzewia tego miejsca, a teraz stali w świecie, w którym górą była ziemia, a dół unosił się nad nimi.

Dookoła panowała cisza i absolutna ciemność. W tej pustce mogli niemal usłyszeć bicie własnych serc – i szept, który nie ustawał, jakby coś obserwowało ich z samego dna cienia.

Naprzeciw nich stała istota. Stwór ulepiony był z zielonej, pulsującej mazi i czarnego, wijącego się dymu, a w samym jego wnętrzu tkwiło jarzące się smocze oko – kolejny fragment duszy Vartraxa. Felix, nieświadom znaczenia tego znaku, nie dostrzegł jednak konsternacji na twarzach towarzyszy. Wtedy zrozumiał, że oni wiedzą, co to oznacza. Ambraxas i Hilda wyjaśnili mu krótko: “trzeba zniszczyć przedmiot ukryty we wnętrzu bestii, inaczej zwycięstwo będzie niemożliwe.”

Stwór zdawał się czerpać moc nie tylko z fragmentu duszy, ale i z umysłów bohaterów. Hilda widziała w mazi spalony obraz twarzy, Ambraxas krępujące go łańcuchy, a Felix swoją własną klatkę, w której cierpiał w wizjach Morenta. Potwór był odbiciem ich najgłębszych lęków. Z boku wyrastały półprzezroczyste macki, a środek oka rozświetlał fioletowy blask, dudniący szeptami setek głosów mówiących w obcym języku.

Ambraxas przyspieszył swe ruchy boską magią i z niewyobrażalną szybkością cisnął włóczniami. Pierwsza przeleciała przez maź, nie czyniąc jej krzywdy, lecz druga utkwiła w ciele bestii, zostawiając świetlistą kopię ostrza. Paladyn zmaterializował kolejną włócznię i uderzył nią w ziemię. Energia eksplodowała, a świetlisty blask wbił się w stwora, raniąc go.

Felix pobłogosławił drużynę i przyzwał duchową broń, która wyprowadziła cios w potwora, lecz ten bez trudu uniknął uderzenia. W odpowiedzi bestia rozpostarła cieniste macki, które zmieniły się w olbrzymią paszczę smoka. Rozdziawiła ją i zionęła nekrotycznym ogniem. Płomienie uderzyły we wszystkich, tylko Ambraxas zdołał osłonić się tarczą. Potem reszta drużyny padła ofiarą halucynacji, które na chwilę osłabiły ich zdolność do walki.

Bao nie zawahał się. Rzucił się w aurę potwora, a jego ciosy posypały się jak grad na zieloną maź. Uderzenia mnicha rozpraszały dym i przez moment stwór tracił formę, jakby nie mógł utrzymać swego kształtu pod naporem tak szybkiej serii. Hilda naznaczyła potwora znakiem łowcy i wypuściła strzałę z Łuku Zemsty Hoara. Pocisk rozciął powietrze i wbił się głęboko w ciało przeciwnika, a zaraz po nim kolejny, który również trafił.

Rozwścieczona istota uderzyła mackami w Bao, dwukrotnie rozrywając jego ciało. Ambraxas ponowił atak włóczniami – tylko jedno z ostrzy znalazło cel, ale i ono pozostawiło w mazi świetlisty ślad. Potem paladyn uleczył swoje rany.

Felix, nie poddając się, raz jeszcze wezwał uzdrawiającą moc Selûne, przywracając siły drużynie. Bao, choć ranny, nadal wymierzał szybkie ciosy prosto w centrum potwora. Stwór zawył, a z jego ciała zaczęły wyrastać kościane wypusty przypominające smocze żebra. Oko w jego wnętrzu rozszerzyło się, pulsując jak miniaturowe słońce. Aura zgęstniała, wieża zatrzęsła się cała, a z góry posypały się ciężkie kamienie.

Hilda odskoczyła, unikając gruzu, lecz reszta została przygnieciona. Wyzwolili się z trudem, kalecząc dłonie i ramiona. Hobbitka nie zmarnowała ani chwili — napięła cięciwę i posłała kolejną strzałę, która rozbiła jeden z kościanych wypustów. Potwór zawył z bólu, a jego wrzask przeszył bohaterów, raniąc ich i paraliżując Bao. Tabaxi padł na kolana, a kolejne uderzenie bestii powaliło go nieprzytomnego.

Smocza paszcza znów rozdziawiła się z dymu i zionęła na wszystkich. Kolejny cios unicestwił świetlistego kompana Felixa. Ambraxas, korzystając z Kroku przez Mgłę, skrócił dystans do potwora. Rzucił czterema włóczniami w krótkich odstępach — dwie z nich chybiły, lecz pozostałe dwa ostrza utkwiły w mazi, rozświetlając ją niczym gwiazdy.

Felix zebrał moc i masowym zaklęciem uleczył wszystkich towarzyszy. Bao otworzył oczy, odzyskując świadomość. Wyrwał się z uścisku śmierci, wybił w powietrze i z grzmotem wylądował przed potworem. Zanurzył rękę w pulsującej mazi, przebił się do środka i uchwycił smocze oko Vartraxa. Zaryczał z wysiłku i wyrwał je z wnętrza bestii. Kryształ drżał w jego dłoni, pulsując mocą, ale Bao ścisnął go z całych sił, miażdżąc w proch.

W tej samej chwili rozległ się ryk tysięcy głosów naraz, tak przerażający, że wieża zatrzęsła się w posadach. Kamienne ściany zaczęły pękać, a całe sklepienie waliło się na bohaterów.

“Uciekać!” krzyknął Ambraxas.

W oddali, na drugim końcu jaskini, dostrzegli niewielki korytarz. Ruszyli biegiem, sprintem ratowali życie. Ambraxas, kulejąc, wiedział, że nie zdąży. Skupił się więc i po raz kolejny wykorzystał moc Kroku przez Mgłę. W jednej chwili przeskoczył do wyjścia, ratując się spod walącej się wieży.

Za ich plecami potwór i cała struktura runęły w ciemność, a echo upadku niosło się jeszcze długo, jakby sam Vartrax ryczał w agonii.

Echo kroków bohaterów mieszało się z grzmotem walących się ścian, które ginęły za ich plecami. Pył i kamienne odłamki sypały się z sufitu jak deszcz, drażniąc oczy i gardła, a powietrze przesycał gorący, metaliczny zapach ozonu i gryząca woń spalenizny. Cała wieża zdawała się konać, wypalając się od środka niczym gnijący organizm.

Nie było czasu na odwracanie się. Droga powrotna przestała istnieć – kamienne korytarze runęły w nicość. Pozostała tylko jedna możliwość: iść przed siebie.

Nagle tunel skończył się, a drużyna wybiegła na kamienny balkon wykuty w skalnym zboczu. I wtedy zamarli.

Przed nimi rozciągała się podziemna dolina, tak ogromna, że jej kres ginął w nieprzeniknionej ciemności. A jednak ta ciemność nie była pełna – ze sklepienia, wysokiego jak niebo, zwisały gigantyczne kolonie świecących grzybów. Ich mlecznobiała, błękitnawa poświata rozlewała się po sklepieniu, tworząc złudzenie gwiaździstego nieba, które nigdy nie istniało.

Na dole połyskiwały jeziora czarnej wody, w których odbijał się ten nierzeczywisty firmament. Pomiędzy nimi wiły się rzeki bioluminescencyjnych porostów, rysując na powierzchni ziemi świetliste ścieżki. W mroku majaczyły kamienne iglice, wyrastające z ziemi niczym martwe, skalne drzewa. A między nimi – ruiny. Może prastare miasto, dawno pogrzebane pod skałami, a może kolejna złuda, w której więziła ich magia tego miejsca.

Powietrze było gęste i wilgotne, przesycone aromatem grzybów i ciężką wonią wilgoci. W oddali rozbrzmiewały dźwięki: nieludzkie głosy, przeciągłe skrzeki, metaliczne jęki odbijające się echem po całej dolinie, jakby sama ziemia wydawała z siebie ten koszmarny lament.

Nad tym wszystkim unosiła się jedna, niezaprzeczalna prawda: bohaterowie przekroczyli granicę. Nie byli już w świecie, który znali. Weszli w domenę czegoś starszego, obcego i złowrogiego.

Type of Model
Collection Model
Provider
Collection Provider
Bundle
Collection Bundle
Species
Collection Species
Race
Collection Race
Class
Collection Class
Gender
Collection Gender