Na południowym skraju Wybrzeża Mieczy, w najwyższych dzielnicach Waterdeep, tam, gdzie mury budynków zdawały się dotykać chmur, wznosiła się niezwykła wieża. Jej ściany lśniły chłodnym blaskiem, jakby ktoś oblał je ciekłym srebrem roztopionym z księżycowej poświaty. Nie przypominała konstrukcji ludzkiej — raczej żywy monument magii, który rósł ku niebu, tak jakby sam był częścią pradawnego zaklęcia zaklętego w kamieniu.
W jej wnętrzu pulsowała jasność wiedzy. Dolną kondygnację zajmowała biblioteka, lecz nie przypominała żadnego znanego skryptorium. Regały wyrastały ku górze niczym pradawne drzewa, których gałęzie rozchylały się, skręcały i zwijały, zmieniając układ sali z łagodną, swobodną płynnością. Księgi unosiły się w powietrzu jak stworzenia o skórzanych skrzydłach — jedne mruczały cicho, same przewracając swoje kartki, inne szybowały lekko niczym motyle, przelatując od jednego regału do drugiego, po czym osiadały dokładnie tam, gdzie powinny.
Po posadzce biegały Quasity — drobne, zwinne istotki opiekujące się pergaminami i atramentami. Niektóre taszczyły pióra większe od siebie, inne dźwigały stosy książek, lawirując między ruchliwymi regałami i powietrznymi woluminami.
W głębi biblioteki stał krąg pulpitów, a przy każdym z nich — ten sam czarodziej, rozmnożony jak odbicia światła w tafli wody. W centrum kręgu unosiła się lewitująca księga, przed którą pracował Nieven, elf otoczony blaskiem zaklęć. Mglista poświata run unosiła się wokół jego dłoni, gdy przerzucał kolejne stronice. Podczas niedawnych badań wyczuł coś niepokojącego — delikatne muśnięcie splotów magii, drżenie dochodzące z dalekiej północy, kojarzące mu się ze srebrzystym blaskiem nicości.
Nagle wszelki ruch zamarł. Echo przewracanych kartek umilkło, a odbicia czarodzieja zastygły niczym rzeźby. Księgi zawisły nieruchomo w powietrzu, Quasity zatrzymały się w pół kroku, nawet drobinki kurzu przestały opadać, zawieszone w blasku świec. Płomień w kominku przygasł, choć dalej tlił się w palenisku, a chłód przesunął się przez bibliotekę, jakby zdejmując z niej ostatnie tchnienie życia.
W świetle świec pojawił się cień — najpierw ledwie widoczna smuga nad posadzką, która zaczęła gęstnieć, aż uformowała sylwetkę. Rogata postać z szerokim, niepokojącym uśmiechem wyłoniła się z mroku. Nieven patrzył na przybysza i w pamięci, jakby spowitej mgłą, odnalazł to imię: Varikas.
Arcydiabeł podszedł do niego bez pośpiechu, a jego głos zabrzmiał w martwej ciszy: „Odnalazłeś ją, choć nie wiedziałeś, że to ja wysłałem jej echo w twojej magii”.
„Ją?” — zapytał elf, nie spuszczając z niego wzroku.
„Srebrna smuga energii, którą śledziłeś. To było moje dzieło. Podsunąłem ci ślad, żebyś wiedział, gdzie patrzeć.”
Nieven zmrużył oczy, słysząc wyraźną satysfakcję w słowach diabła. „A więc to twoja sprawka?”
„Tak. Przyszedł w końcu czas, byś zwrócił swoją przysługę.”
„Rozumiem, że nie mam wyjścia?”
Uśmiech Varikasa poszerzył się, jakby bawiła go sama rozmowa. „Zawsze jest wyjście, drogi przyjacielu.”
Elf poczuł ciężar nieuniknionego — i zgodził się.
Varikas zbliżył się, a jego głos nabrał tonacji powagi: „Dziewczyna, którą wyczułeś, żyje tam, gdzie żywi nie powinni trwać, a martwi nie mogą kroczyć. Przysługa jest przysługą. Musisz ją odnaleźć — nie dla mnie, lecz dla świata, który zaczyna drżeć od fundamentów.”
Na pytania Nievena arcydiabeł odpowiedział, że na północy znajduje się drużyna, która przed laty pokonała wielkiego smoka Vartraxa. To oni będą chcieli odnaleźć dziewczynę, o której mowa. Elf słyszał już opowieści o wydarzeniach na północy — o Wilczych Łęgach i Bractwie Złotej Włóczni, których czyny odbiły się szerokim echem w całym Faerunie.
Varikas zakończył rozmowę słowami: „Idź więc, Nievenie. Dług oczekuje spłaty.” Po czym zniknął równie nagle, jak się pojawił — a świat, zatrzymany jak obraz zatrzymany między oddechami, wrócił do normalnego rytmu. Księgi znów zaczęły trzepotać kartkami, Quasity ruszyły w dalszy bieg, a płomień w kominku rozjarzył się na nowo. Nikt poza Nievenem nie zauważył, że czas na chwilę przestał istnieć.
Czarodziej ruszył przed siebie, opuszczając bibliotekę wiedział, że nie może zignorować wezwania. Czekała go podróż na północ. Zebrał niezbędne zapasy, po czym opuścił granitowe progi Waterdeep, zostawiając za sobą miasto lśniące o świcie niczym srebrzysta korona. Kierował się ku brzegom Neverwinter, tam, gdzie prowadziły go zarówno obowiązek, jak i echo magii, którego nie mógł już zignorować.
Nieven nigdy wcześniej nie odwiedził miasta zwanego Klejnotem Północy, lecz znał je dobrze z opowieści wędrowców, bardów i uczonych. Podążając na północ, wędrował ścieżkami falującego wybrzeża, gdzie fale z hukiem rozbijały się o poszarpane skały, a wiatr niósł ze sobą zapach soli i dalekiej zimy. Mijał karczmy i trakty handlowe, a ludzie, których napotykał na drodze, milkli na jego widok, niepewni, czy patrzą na zwykłego maga, czy zwiastun czegoś znacznie potężniejszego.
W końcu dotarł do granic lasu Neverwinter. Powitała go cisza — nie wroga, lecz czujna, jakby sam bór pragnął obserwować kroki samotnego elfa. Drzewa pochylały się łagodnie nad drogą, sprawiając wrażenie, że oddają mu szacunek. Wśród śnieżnych poszyć słyszał lekkie kroki drapieżników, ale żaden z nich nie odważył się zbliżyć. Ponad konarami, daleko na horyzoncie, dostrzegł chłodny, biały dym unoszący się z palenisk miast, które powstały po wojennych zawieruchach. Widać było wyraźnie ślady krainy, która wciąż leczyła się po wydarzeniach sprzed kilku lat.
Im dalej szedł na północ, tym zimniej się robiło. Trakt pokrył się śniegiem, skrzypiącym pod butami, a korony drzew dźwigały ciężki puch, który tłumił dźwięki świata. Nieven nie zatrzymał się w Neverwinter — ruszył dalej handlowym traktem prowadzącym ku Wilczym Łęgom.
Jego podróż trwała tygodniami, aż w końcu dotarł do miejsca, gdzie niepozorni ludzie stawali się bohaterami. Wilcze Łęgi przywitały go twardym zimowym powietrzem i bramą, przy której czuwało dwóch strażników. Jeden z nich podszedł bliżej, uważnie lustrując elfa.
„Imię i cel przybycia?” — padło pytanie.
„Nieven. Jestem tutaj w sprawie wyrównania długu.”
Strażnicy wymienili spojrzenia, najwyraźniej przekonani, że przybysz szuka braci Fiddletone. Wpuścili go bez dalszych pytań.
Gdy przekroczył bramę, jego oczom ukazało się miasto tętniące nieprzerwanym rytmem pracy i nadziei. Ludzie zwalniali kroku, mimowolnie spoglądając na obcego elfa z ciekawością — kim jest i z czym przychodzi do ich domu?
Kiedy zbliżył się do twierdzy Bractwa, znów zatrzymała go straż. Tym razem strażniczka zmierzyła go chłodnym, nieufnym spojrzeniem.
„Ty nie jesteś z bractwa. Czego tu szukasz?”
Po raz kolejny powtórzył, że przyszedł wyrównać rachunki. Gdy zapytała, z kim dokładnie, nie potrafił podać żadnego imienia. Jej spojrzenie stało się jeszcze bardziej podejrzliwe, ale wskazała mu drogę.
„Idź do karczmy Ruperta. Ktoś z bractwa tam się z tobą skontaktuje.”
Karczmę odnalazł bez trudu — była jednym z największych budynków w mieście, z dachem pokrytym śniegiem i oknami, z których biło ciepłe światło. Gdy wszedł do środka, uderzył go przypływ gorąca. Ogień w kominku trzaskał wesoło, a wnętrze żyło gwarem rozmów, śmiechów i stukotu kufli.
Ogrzał dłonie nad paleniskiem, pozwalając sobie na moment wytchnienia, po czym skierował się ku barowi. Przechodząc przez salę, dostrzegał wystrój karczmy: smocze łuski na ścianach, fragment skrzydła bestii o potężnej rozpiętości, gobliński ekwipunek i inne trofea — rzeczy tak niezwykłe, że mało kto widywał je gdziekolwiek poza opowieściami bardów.
Oparł się o ladę i przywitał z Rupertem, prosząc o butelkę wina. W krótkiej rozmowie wyjaśnił, z jakiego powodu trafił do Wilczych Łęgów. Rupert wysłuchał go uważnie, po czym kazał mu wygodnie usiąść.
„Poinformuję bractwo o twoim przybyciu” — zapewnił.
Nieven skinął głową i udał się w stronę wolnego stolika, czując, że najważniejsza część tej podróży dopiero się zacznie.
Do pokoju bractwa prowadziły ciężkie, solidne drzwi, w które Rupert uprzejmie zapukał, zanim zniknął w środku, by zameldować o gościu. W pomieszczeniu, przy drewnianym stole, siedzieli Ambraxas, Felix i Hilda. Gdy weszli, Rupert powiedział krótko:
„Ktoś tu przyszedł. Nie wygląda jak zwykły osobnik. Mówił, że kogoś potrzebuje, że kogoś szuka.”
Ambraxas, wyprostowany i uważny, nakazał sprowadzić przybysza, po czym Rupert opuścił pokój. Gdy drzwi zamknęły się za jego plecami, Felix uniósł dłoń i stworzył strefę prawdy, otaczając nią obszar po drugiej stronie stołu. Magiczny splot zakotwiczył się w powietrzu — subtelny, lecz wyczuwalny dla kogoś obeznanego z czarami.
Po krótkiej chwili drzwi otworzyły się ponownie i do środka wszedł wysoki elf o białych włosach, noszący na sobie niebieski kubrak zdobiony rubinem. Widać było po nim wiek, doświadczenie i pewną wytworną surowość. W prawej dłoni trzymał mistyczny kostur, a lewą opierał o grimuar wiszący przy pasie. Na palcu prawej dłoni połyskiwał pierścień. Jako doświadczony czarodziej natychmiast wyczuł zaklęcie strefy prawdy, lecz mimo to podszedł spokojnie, spoglądając na zebranych.
„To chyba nie za dobry początek rozmowy” — zauważył, siadając naprzeciw bohaterów.
Felix odpowiedział chłodno, bez agresji, ale stanowczo:
„Jeśli nie masz nic do ukrycia, chyba nie będziesz miał nic przeciwko temu.”
Elf, poza obecnością zaklęcia, wyczuł także coś znacznie potężniejszego. W pomieszczeniu unosiła się ogromna ilość skoncentrowanej energii boskiej. Od hobbitki biła znajoma mu moc Baśniodziczy, od człowieka — zimne światło przypominające blask księżyca, a od drakona rozchodziła się tak intensywna boska moc, że można ją było niemal zobaczyć przy zamkniętych oczach jako złotą poświatę.
„Wydaje mi się, że to wy potrzebujecie mnie” — stwierdził w końcu, rozsiadając się swobodnie.
Felix zmrużył oczy. „Dlaczego ci się tak wydaje? Co ciebie do nas sprowadza?”
Nieven odpowiedział bez wahania:
„Czuję obecność osoby, która ma bardzo podobną energię jak ona.” Wskazał dłonią na Hildę. „Chyba mamy wspólnego znajomego. Znacie Varikasa?”
Twarz elfa wykrzywił grymas niezadowolenia, lecz gdy nie zobaczył żadnej widocznej reakcji czy zaskoczenia wśród zebranych, kontynuował:
„W skrócie — ponad trzysta lat temu Varikas uratował mi życie. Powiedział wtedy, że przyjdzie dzień, w którym upomni się o przysługę. Ten moment nadszedł kilka tygodni temu, gdy zacząłem wyczuwać obecność nieznanej mi osoby na północ od Neverwinter. Ta osoba jest powiązana z tobą w jakiś sposób.”
Znów spojrzał na Hildę. Hobbitka wpatrywała się w podłogę. Jej dłonie drżały lekko, a napięcie w ramionach zdradzało mieszankę strachu i nadziei. Domyślała się, że chodzi o jej rodzeństwo.
Wtem rozległo się pukanie do drzwi. Ambraxas wstał i w mgnieniu oka, przechodząc przez mgłę, znalazł się za plecami elfa. Otworzył drzwi.
W progu stał Buridan, marszcząc brwi. „A od kiedy ty drzwi otwierasz?” — burknął, zanim zaczął narzekać na swoich czeladników. Wtem jego wzrok padł na elfa. Po krótkim przywitaniu Ambraxas wyjaśnił mu, kim jest przybysz. Gdy tylko Buridan usłyszał imię Varikasa, skrzywił się wyraźnie.
„Nie chcę o nim więcej słyszeć.” — rzucił i opuścił pokój równie szybko, jak się pojawił.
Hilda, poruszona coraz mocniejszym przeczuciem, w końcu uniosła głowę. Jej głos był cichy, lecz stanowczy:
„Powiedz mi więcej. O tej osobie… i o miejscu, w którym jest.”
Nieven bez słowa wskazał palcem punkt na mapie rozłożonej na stole.
Ambraxas wypytywał go następnie o samego Varikasa, jego intencje oraz to, jak bardzo elf był uwikłany w sprawy Arcydiabła. Felix, podtrzymując zaklęcie, czuł wyraźnie, że Nieven nie kłamał. Nie był przypadkowym wędrowcem — znał się doskonale na magii, a jego aura świadczyła o wieloletnim doświadczeniu.
Członkowie bractwa przepytywali go długo, lecz każde jego słowo pozostawało zgodne z prawdą. Opowiadał im o swoim życiu, o długu wobec Varikasa i o nagłym wezwaniu, które skłoniło go do podróży na północ.
Felix po chwili przekazał swoje spostrzeżenia Ambraxasowi, a ten zwrócił się do Hildy:
„Co o tym myślisz?”
Łowczyni zacisnęła palce na swoim naszyjniku w kształcie liścia. Wzięła głęboki oddech, spojrzała po swoich towarzyszach i powiedziała:
„Muszę wiedzieć. Jeśli jest jakakolwiek szansa… jeśli chodzi o Pellie. Nie ufam mu, ale…”
Zapadła cisza. W końcu kompani przytaknęli. Felix rozproszył zaklęcie strefy prawdy.
Nieven odczuł moment, w którym magiczna bariera zniknęła. Oparł kostur o stół, rozłożył dłonie swobodnie na blacie i sięgnął po wino, które zamówił wcześniej, pozwalając sobie na odrobinę odprężenia po intensywnej rozmowie.
Po raz kolejny rozległo się pukanie do drzwi, lecz tym razem nikt nie czekał na zaproszenie. Do środka wpadł Jontek, zdyszany i cały rozemocjonowany.
„Wody odeszły Elwirze!” — wyrzucił z siebie.
Hilda bez namysłu podała mu kufel piwa, jakby wiedziała, że to jedyny sposób, by uspokoić roztrzęsionego przyjaciela. Jontek pociągnął kilka łyków, dopiero wtedy kierując spojrzenie na nieznajomego elfa. Przedstawił się mu z szerokim, choć nerwowym uśmiechem, a chwilę później cała rozmowa przeszła na zupełnie inne tory. Zebrani zaczęli dyskutować o porodach, dzieciństwie, macierzyństwie i wszystkim, co mogło przyjść im do głowy, popijając przy tym krasnoludzki browar.
Ambraxas, nie tracąc okazji, zawołał głośno:
„Buridan! Jontek będzie ojcem!”
Krasnolud wrócił do pokoju szybciej, niż ktokolwiek się spodziewał, a jego mina jasno mówiła, że informacje o potomstwie w bractwie uważa za sprawę najwyższej wagi. Jontek, roztrzęsiony z emocji, oraz Nieven, nieprzyzwyczajony do tempa wydarzeń i gościnności bractwa, szybko doprowadzili się do stanu znacznego upojenia. W pewnym momencie do pomieszczenia weszła projekcja Elwiry — wyraźna, ostro nakreślona sylwetka kobiety.
„Jontek! Jesteś potrzebny w tej chwili!” — krzyknęła, po czym rozpłynęła się w powietrzu.
Kapłan spojrzał na Ambraxasa z błaganiem w oczach. Ten, oczyścił go jednym zaklęciem z alkoholu. Jontek aż zadrżał, gdy trzeźwość wdarła się do jego umysłu niczym zimna woda, po czym rzucił się do wyjścia i wybiegł z karczmy. Krasnolud parsknął śmiechem, potrząsając głową z rozbawieniem.
Atmosfera po jego wyjściu stała się luźniejsza. Bohaterowie i Nieven, odprężeni alkoholem, zaczęli wymieniać opowieści o swoich żywotach. Pytania padały chaotycznie, żartobliwie, czasem w zupełnie przypadkowej kolejności — dokładnie jak to bywa przy wspólnym piciu. Elf również nie pozostawał bierny, dopytywał o ich dokonania i to, jak wygląda życie w bractwie.
Zorientowali się dopiero po dłuższej chwili, że świt wdarł się do karczmy przez okna. W pomieszczeniu panowała cisza, a przy stole spali nieprzytomni bohaterowie, pogrążeni w twardym śnie po nocy pełnej intensywnych wrażeń.
Pierwsza obudziła się Hilda — wyglądała, jakby była gotowa ruszyć na łowy w przeciągu minuty. Usłyszała ruch zza baru, a po chwili Rupert odezwał się donośnie:
„No, no, no. Wstawać, już jest jasno. Może jakieś śniadanko?”
Hobbitka oblizała wargi na samą myśl o jedzeniu. Karczmarz podszedł do Ambraxasa i lekko kopnął go w but. Drakon uchylił jedno oko, demonstrując, jak bardzo dała mu się we znaki poprzednia noc.
Rupert zaserwował wszystkim jajecznicę z bekonem, której zapach od razu wypełnił izbę. Ambraxas po kilku kęsach wstał i oznajmił:
„Szykować się do podróży.”
Następnie wyszedł na zewnątrz. Świeże, lodowate powietrze uderzyło w jego płuca i natychmiast go ocuciło.
Nieven rozsiadł się wygodnie, starając się dojść do siebie. Hilda podczas posiłku zaczęła opróżniać kieszenie z ziemi — Pan Dygotek znów drwił z niej, przerzucając ziemię do jej ubioru w sposób niezauważalny.
Gdy elf skończył śniadanie, wyszedł przed karczmę, oparł się o drzwi i z ulgą zwrócił zawartość żołądka. Chwilę później Felix, który poszedł w jego ślady, zrobił dokładnie to samo. Hilda, widząc tę scenę, z trudem powstrzymała odruch, przysłaniając usta ręką. Nieven poklepał kapłana po plecach.
„Ciężka noc za nami” — stwierdził sucho.
Tymczasem Ambraxas skierował się do ratusza, by dowiedzieć się, co u Jontka i Elwiry. Wnętrze budynku było pełne położnych i medyków, atmosfera zaś pełna nerwowego pośpiechu. Jedna z kobiet poinformowała go, że dziecko już przyszło na świat.
Jontek przywitał drakona z podkrążonymi oczami, ale za to z wyraźną radością bijącą z twarzy. Z dumą ogłosił, że ma zdrowego syna — Witię. Ambraxas pogratulował mu, po czym wręczył w prezencie dla dziecka 20 złotych koron, ostrzegając jednocześnie, by kapłan nie przepuścił ich w karczmie.
Następnie drakon udał się do twierdzy, by zebrać swoje uzbrojenie. Spotkał tam Buridana, który z powagą należną kowalskiej sztuce zaproponował mu magiczny pas szybkiej zmiany ekwipunku. Ambraxas odmówił z szacunkiem — na razie nie potrzebował takiego artefaktu.
Felix w tym samym czasie zebrał swój ekwipunek i udał się do “Pod Okiem Sowy”, by odebrać zamówione wcześniej klejnoty. Po powrocie zostawił je Buridanowi z poleceniem wykonania zdobionych miseczek potrzebnych mu do rytuałów. Hilda czekała już na pozostałych na placu treningowym, gdzie posyłała strzałę za strzałą w odległy cel, każdy strzał czysty i pewny jak oddech doświadczonego łowcy.
Przed opuszczeniem Wilczych Łęgów drużyna odwiedziła jeszcze aptekę „Pod Miętowym Liściem”, prowadzoną przez parę gnomów: Fizzbita i Marlę. Wnętrze pachniało intensywnie miętą, lawendą i wilgotną ziemią, jakby sama natura wypełniała powietrze. Nieven próbował wymienić swój rubin na magiczne zaopatrzenie, lecz oferta gnomów nie spełniła jego oczekiwań. Ambraxas natomiast wyposażył drużynę w lecznicze mikstury i wkrótce wszyscy byli gotowi, by ruszyć w drogę.
Drakon przywołał swego spektralnego jelenia, a Hilda osiodłała Rabusia. Nieven ponownie wskazał na mapie cel, a Ambraxas rozpoznał to miejsce natychmiast. Niegdyś stała tam wieża Vartraxa, a pod nią znajdowało się zejście do Podmroku. Hilda znała tę drogę aż za dobrze — poprowadziła więc drużynę najkrótszym i najwygodniejszym szlakiem przez pobliskie lasy.
Przemierzali tę samą trasę, którą niegdyś pokonywali w czasach, gdy serce Vartraxa tętniło jeszcze pod ziemią. Wówczas droga była przesiąknięta trucizną i śmiercią, lecz teraz las zmienił się nie do poznania. Zima przykryła wszystko srebrzystym puchem; dawno chore drzewa wyglądały tak, jakby spały, pogrążone w leczniczym odpoczynku. Czasem jednak mijali martwe, wyschnięte pnie — nieme świadectwa gniewu smoka.
Hilda, krocząca na przedzie, zostawiała za sobą na śniegu maleńkie kwiaty: przebiśniegi i krokusy, które pojawiały się z każdym jej krokiem niczym delikatne echo mocy Baśniodziczy.
Pod wieczór pierwszego dnia zaczęły padać drobne płatki śniegu, które tańczyły w powietrzu, obracając się powoli w świetle przedzierającym się przez gałęzie. Las stawał się coraz rzadszy, aż w końcu między drzewami dostrzegli kamienne fundamenty starej chaty. Miejsce wyglądało, jakby ziemia próbowała je wchłonąć — ściany były spalone, dach zapadnięty, a jednak od kamieni emanowało subtelne ciepło. Bohaterów to zaintrygowało, lecz nie wyczuli w okolicy żadnej magii. Ziemia wokół była lodowata.
Nieven jednak zauważył coś niezwykłego: każdy kamień fundamentu delikatnie drżał, pulsując rytmicznie niczym spokojny, głęboki oddech śpiącej istoty.
Hilda dokładnie zbadała teren, nie odnajdując żadnych pułapek. Na jednej z zawalonych półek dostrzegła jednak kamienny, starannie ociosany kubek. Wibrowała od niego subtelna magia. Elf spojrzał na niego z zainteresowaniem.
„Pokażcie mi ten kubek.”
Widział już wcześniej podobny przedmiot — magiczny kubek, który zamieniał wodę w ciepły trunek, taki, którego osoba pijąca pragnęła najbardziej.
Ambraxas wszedł na teren ruin, nie wyczuł tam niczego niepokojącego, a miejsce wydało mu się odpowiednie na odpoczynek. Elf rozpalił ognisko, a drużyna przygotowała się do snu. Noc minęła spokojnie, bez wydarzeń.
Poranek okazał się znacznie mroźniejszy. Półmrok wciąż zalegał między drzewami, a śnieg spadał cicho, tworząc zasłonę z drobnych, wirujących płatków. Nieven wyczuwał energię osoby, której szukali — z każdym krokiem bliżej, coraz wyraźniejszą.
Tego dnia nad lasem unosiła się delikatna mgła. W pewnej chwili drużyna odniosła wrażenie, że nie są sami. Ktoś — lub coś — ich obserwowało. Zza jednego z drzew wysunął się sowodźwiedź.
Był ogromny, masywny, przygarbiony. Futro miał posiwiałe i zmierzwione, oczy mleczne, świadczące o starości. Jego kroki były ciężkie, powolne. Na karku nosił dawno zagojoną bliznę po potyczce. Bestia zbliżyła się do Ambraxasa. Ten podniósł dłoń, wyciągając ją ku stworzeniu. Sowodźwiedź powąchał jego palce, po czym łagodnie odwrócił się i odszedł.
Zaciekawiona Hilda podążyła za nim. Ostrożnie stąpała po śniegu, kryjąc się wśród drzew, aż dotarła do jego leża. Zapach, który tam zastała, był silny i przytłaczający — woń rozkładającego się mięsa. Leżały tam zwłoki wędrowców, którzy dawno temu mieli nieszczęście trafić na to stworzenie.
Sowodźwiedź odszedł, jakby celowo przyprowadził ją do tego miejsca.
Wśród ciał coś błysnęło. Hilda podeszła bliżej i dostrzegła tiarę — misternie splecioną ze złotych liści. Bez wahania założyła ją na głowę. W tej chwili poczuła, jak jej wzrok wyostrza się natychmiast, szczególnie w ciemności. Rozejrzała się, upewniając, że bestia nie wraca, po czym zostawiła mu babeczkę w podziękowaniu i wróciła do towarzyszy.
Nieven od razu zauważył tiarę.
„Do twarzy. Pasuje ci.” — skomentował krótko.
Ruszyli dalej, kierując się ku górom i ku prawdzie, która czekała na nich gdzieś pośród śniegu i ciszy.
Na polanie, do której dotarli, stało osiem kamiennych głazów rozmieszczonych w idealnym kręgu. Każdy z nich pokryty był prymitywną, lecz wyraźną runą: życie, śmierć, cisza, pamięć, sen, krew, księżyc i powrót. Znaki zdawały się patrzeć na przybyszy pustymi oczami pradawnej wiedzy. Nieven od razu przystąpił do badania menhirów, przechodząc od kamienia do kamienia z uważnym, doświadczonym spojrzeniem.
Krąg wyglądał na bardzo stary, być może ułożony niegdyś przez druidów, którzy nadawali takim miejscom znaczenia dawno zapomniane przez współczesnych. W środku, tuż pod warstwą śniegu, elf dostrzegł jednak coś, co błyszczało delikatnym światłem. Schylił się i wyszarpnął sprzed zlodowaciałej ziemi łańcuszek — srebrny amulet zawieszony na srebrnej nici. Rozpoznał go natychmiast.
Amulet Zimowego Snu.
Przedmiot, który rozpuszcza śnieg pod stopami, ogrzewa nosiciela podczas snu i niekiedy obdarza spokojnymi, zimowymi marzeniami. Uniósł go przed oczy i wyjaśnił jego działanie towarzyszom.
Gdy Felix usłyszał o właściwościach amuletu, wspomniał o koszmarach Hildy. Nieven spojrzał na hobbitkę, a jego dłoń powędrowała w jej stronę.
„Niech ci służy.”
Wręczył jej amulet, a Hilda przyjęła go w milczeniu — wdzięczna, choć wciąż pełna ukrytego lęku i nadziei. Kolejno elf opowiedział całej drużynie, co wiedział o kręgu menhirów, ich dawnych znaczeniach i możliwych funkcjach.
Ruszyli dalej. Hilda, prowadząca kompanów, co chwilę wyczuwała w okolicy obecność zwierząt, drobnych stworów i nawet większych bestii, lecz żadne z nich nie było agresywne. Reszta dnia minęła spokojnie. Gdy słońce zaczęło zachodzić, hobbitka odnalazła doskonałe miejsce na obóz — ukryte, bezpieczne i trudne do dostrzeżenia przez niepowołane oczy. Po całym dniu marszu wszyscy zapadli w głęboki, zasłużony sen.
Następnego ranka ruszyli od razu. Im dalej parli na północ, tym bardziej świat wokół nich zaczynał wyglądać jak rana. Nie taka, która się goi — lecz taka, którą czas ominął, pozostawiając ją otwartą. Góry, które dawniej kojarzyły się z łagodnymi kamienistymi szczytami, już nie istniały.
Znajdowali się w miejscu, z którego Vartrax wystrzelił niegdyś w niebo.
Przed nimi wyrastały ostre, poszarpane grzbiety, każdy niczym olbrzymi kieł lub szpon wystający z ziemi. Widzieli ślady pęknięcia po gigantycznym ciele smoka — strome ściany, zębate krawędzie przecinające ciemne niebo, lodowe pióropusze przypominające miecze, żyły czarnego szkliwa lśniącego jak zastygła lawa. Między szczytami ciągnęły się rozpadliny tak głębokie, że ani światło, ani magia nie mogły dosięgnąć ich dna.
Ścieżka wiła się dalej niczym wąska wstęga wśród tych kamiennych zębów. Zima nasilała się z każdym krokiem. Wiatr ciął ich twarze jak ostrza, a śnieg spadał poziomo, uderzając w pancerze i płaszcze. Dla Nievena, nieprzywykłego do surowego klimatu północy, była to wyjątkowo bolesna przeprawa.
Szybko zrozumieli, że to właśnie tutaj mogło kryć się źródło zimy trawiącej Neverwinter.
Wspinaczka stawała się coraz trudniejsza. Rumowiska skalne były śliskie i strome, lecz drużynie udało się je pokonać dzięki doświadczeniu i współpracy. Po obu stronach przepaści leżały gigantyczne bloki czarnego granitu — jak kości wyrzucone z wnętrza świata.
Ścieżka raz po raz znikała pod śniegiem. Ziemia pod butami była nierówna, zdradliwa. Po mozolnej wędrówce wdrapali się na masyw, który zamykał dolinę. Nieven był pewien, że energia, którą wyczuwał, sączyła się właśnie stamtąd.
Hilda nie potrafiła określić, co czekało na nich dalej — czy było to echo smoka, czy może coś o smoczym pochodzeniu. Ambraxas natomiast poczuł znajomą nekrotyczną energię niesioną przez wiatr — tę samą, którą lata temu poczuł we wnętrzu Vartraxa.
Nieven zaproponował odpoczynek przed wyruszeniem w głąb. Robiło się coraz ciemniej, a zbliżanie się do źródła tej mocy po zmroku byłoby nierozsądne. Drakon odnalazł niewielką jaskinię w zboczu. Gdy Hilda podeszła, rozpuściła okoliczny śnieg swym amuletem, i przy pomocy swej mocy przywróciła roślinom życie, tworząc naturalną barierę przed wiatrem oraz mrozem.
Noc minęła spokojnie.
O świcie powietrze stało nieruchome, jakby świat wstrzymał oddech.
Hildę obudził cichy dźwięk — kołysanka, którą matka śpiewała jej siostrze. Melodia niosła się wraz z wiatrem w sposób niemożliwy, łagodny i jednocześnie przejmujący. Hobbitka zerwała się, wysunęła na zewnątrz i ujrzała na śniegu bladą, migotliwą ścieżkę światła prowadzącą w kierunku gór.
Tak jakby ktoś ją wzywał.
Tak jakby Pellie szła przodem.
Nieven przygotował się jako pierwszy — uniósł dłoń i otoczył się migoczącą, arcymagiczną powłoką. Zbroja maga, niczym cienka warstwa światła, zwinęła się wokół jego sylwetki, połyskując przy każdym ruchu jak tafla księżycowego blasku. Felix wykonał swoje rytuały: nałożył na Ambraxasa błogosławieństwo przyspieszające jego reakcje, a następnie wzmocnił całą drużynę, przesycając ich ciała i umysły dodatkową wytrzymałością.
Ambraxas wyjął ze swojej torby smoczą zbroję, dostarczoną mu niegdyś przez Buridana, i powoli zdjął swoją starą, wysłużoną adamantytową zbroję. Nowy pancerz połyskiwał, jakby wchłaniał światło i oddawał je w postaci nikłego, majestatycznego blasku. Gdy zapiął ostatnią klamrę, wskoczył na spektralnego jelenia i ruszył za Hildą.
Wspinaczka była stroma, lecz pewna — aż w końcu dotarli na wąską półkę skalną, z której rozciągał się widok na cały krajobraz. I wtedy zrozumieli, że wszystko, co widzieli wcześniej, było jedynie cieniem prawdziwego kataklizmu.
Znajdowali się w oku cyklonu.
Świat wokół nich wirował. Dolina była rozrzucona jak pęknięta misa. Jej ściany — poszarpane, ostre, wygięte w groteskowe kształty — wyglądały jak efekt potwornego wybuchu. Między nimi biegły szerokie pęknięcia, głębokie na tyle, by mogły pochłonąć całe karawany. Z ich wnętrza unosiła się chłodna para, jak oddech czegoś, co nie powinno istnieć. Całość przypominała ranę w ziemi po stworzeniu potwora, rozdrapaną do samego jądra świata.
A jednak mieli nieodparte wrażenie, że coś na nich patrzy. Cicho, cierpliwie. Jak strażnik. Jak oko w ciemności.
Najpierw zauważyli zniekształcone, nierealne światło, a potem wszystko odsłoniło się nagle — niczym zasłona, którą ktoś zerwał jednym ruchem.
U ich stóp rozciągało się ogromne, idealnie okrągłe jezioro. Lód był tak gładki, że przypominał taflę lustrzanego szkła, czysty, biały, prawie nienaturalny. W samym centrum, jak maleńka kropka na ogromnym płótnie, stała postać. Ledwo widoczna z tej odległości. Smukła sylwetka dziecka, stojąca jakby na wysepce lub fragmencie lodu. Nieruchoma. Biel jej ubioru mieszała się ze śniegiem tak bardzo, że chwilami zdawało się, że znika.
Jedno było pewne — nikt żywy nie powinien tam stać.
Ostrożnie zeszli z półki skalnej, schodząc w dół, aż znaleźli się na równinie prowadzącej ku jezioru. Felix otworzył swoją latarnię, z której wyrwała się cienka nić światła, a następnie uformowała się w świetlistą kopię jego samego, gotową do ochrony i sprowadzania błogosławieństw.
Wiatr ucichł nagle.
Śnieg pod butami zaczął trzeszczeć jak łamane szkło.
Gdy dotarli na brzeg jeziora, świat wokół nich ucichł w sposób nienaturalny — nie był to spokój, lecz coś bliżej pustki. Tafla lodu nie odbijała niczego: ani nieba, ani gór, ani ich samych. Wyglądała, jakby nie należała do tego świata.
Felix skrzywił się.
Czuł magię wszędzie — ciężką, starą, obcą.
Ambraxas dotknął dłonią lodu. Tafla była lodowata, lecz wytrzymała. Hilda mogła po niej chodzić bez obaw.
Hobbitka patrzyła na postać w oddali i wiedziała.
To musiała być ona.
Pellie.
Zdecydowała się ruszyć sama. Zrobiła pierwszy krok.
Lód nie pękł.
Nie zarezonował.
Nie wydał żadnego dźwięku — jakby Hilda stąpała po nicości.
Jej odbicie nie pojawiło się na tafli.
Nigdy się nie pojawiało.
Felix posłał za nią swoją duchową kopię, która sunęła tuż za jej plecami.
W oddali sylwetka na środku jeziora była jedynym cieniem w martwym, białym świecie. I choć drużyna nie rzucała odbić, ona — owszem. Jej odbicie migotało pod powierzchnią lodu, jakby znajdowało się nie na powierzchni, lecz pod nią, jakby było częścią czegoś głębszego, odległego.
Hilda przyspieszyła.
Z każdą chwilą kontury dziewczyny stawały się coraz wyraźniejsze. Jej wzrost, rysy twarzy — wszystko dokładnie takie, jak zapamiętała tamtej nocy. A jednak… coś było nie tak. Jej skóra była blada jak lód, włosy unosiły się lekko, jakby pod wodą. Twarz pozostawała bez emocji, martwa w wyrazie.
Gdy hobbita znalazła się już bardzo blisko, nagle coś poczuła — jakby pod lodem coś przepłynęło, cień, który mignął w stronę Pellie. Odwróciła głowę, próbując dostrzec źródło ruchu, lecz nie była w stanie zobaczyć niczego, co nadawałoby się na kształt lub formę.
Pellie stała nieruchomo.
Zupełnie nieruchomo.
Tak jakby nie widziała Hildy.
Tak jakby nie widziała niczego.
Coś stanęło obok Pellie.
Nie pojawiło się nagle — wręcz przeciwnie, gdy Hilda zmrużyła oczy, zrozumiała, że istota cały czas tam była, ukryta przed jej wzrokiem, jakby światło i cień zgodnie spiskowały, by ją zakryć. Dopiero teraz maska niewidzialności pękła, odsłaniając potworność stojącą tuż przy jej siostrze.
Była to wysoka, nienaturalnie wychudzona sylwetka, wygięta jak drzewo złamane przez burzę. Jej klatka piersiowa była otwarta — przeżarta, rozszarpana. W środku widoczne były czarne, spalone kości oraz fragmenty pociemniałych łusek Vartraxa, które przyrastały do niej jak blizny, jakby sama śmierć próbowała scalić resztki smoka z tym, co z niego pozostało. Z głowy wyrastał złamany, nadpalony smoczy róg, poskręcany niczym korzeń wyrwany z ziemi.
Nie oddychała.
Nie żyła.
A jednak istniała — i aż drżała od magii tak gęstej, że było ją czuć w gardle.
To nie był Vartrax.
Ale było to coś, co zostało po nim.
Strzęp pamięci. Echo wspomnienia. Odłamek woli, który przetrwał jego eksplozję i przybrał postać Licza, karmiąc się śmiercią i zimą.
Istota powoli odwróciła głowę, jakby dopiero teraz zwróciła uwagę na Hildę. Zareagowała na dźwięk jej bijącego serca.
Wyciągnęła rękę.
Promień zimna uderzył w hobbitkę i w świetlistą kopię Felixa. Zaraz potem kolejny czar — piorun — rozdarł powietrze.
Ambraxas natychmiast wskoczył na swojego jelenia, ruszając pełnym pędem przez lodowatą równię.
W tej samej chwili Felix dokonał desperackiego, odważnego gestu — zamienił się miejscami ze swoją świetlistą kopią. Nagle stanął twarzą w twarz z Liczem. Gdy tylko jego stopy dotknęły lodu, kapłan rozproszył defensywną magię przeciwnika.
Hilda, ranna i oszołomiona, odskoczyła, by oddalić się od zagrożenia i znaleźć lepszą pozycję.
Licz ruszył naprzód z zaskakującą prędkością, wyprowadzając serię ciosów w stronę Felixa.
Ambraxas wciąż pędził — a gdy znalazł się kilkadziesiąt metrów od potwora, wyskoczył do przodu i uniósł róg Walhalli. Potężny dźwięk rozniósł się po jeziorze, a z eteru wyrwało się dziewięć drakońskich berserkerów, natychmiast ruszając w szarży. Okrążyli Licza, ich topory cięły powietrze i ciało nieumarłego z wojowniczą furią.
Gdy jeden z nich wbił broń w ramię stworzenia, z rany eksplodował gęsty, czarny dym, raniąc wszystkich wokół.
Felix, wykorzystując moment, uleczył swoje rany.
Hilda napięła Łuk Hoara i posłała strzałę prowadzoną ręką boga zemsty — ta przeszyła Licza czystą, boską mocą.
Nekromanta odrzucił duchy eksplozją nekrotycznej energii, niszcząc dwa z nich. Wciąż otoczony siedmioma berserkerami, stanął naprzeciw kolejnego zagrożenia: spektralnego jelenia Ambraxasa. Jego poroże zamachnęło się, próbując przygwoździć potwora, po czym kopyta uderzyły z pełną siłą.
Ambraxas dołączył do walki, cisnął włócznią dwukrotnie — raz trafił, a świetlista kopia broni eksplodowała w ciele Licza, rozrywając fragment jego torsu.
Felix rozpostarł zaklęcie ciszy — teraz nekromanta nie mógł wypowiadać zaklęć.
Hilda strzeliła ponownie. Jedna ze strzał trafiła — i natychmiast wywołała kolejną ekspansję nekrotycznej energii, niszcząc dwa kolejne duchy i całkowicie rozpraszając jelenia. Kolejny wybuch unicestwił następne duchy, na polu walki pozostał tylko jeden berserker.
Licz, czując presję, odsunął się poza strefę ciszy.
Uniósł ręce. Magia zassała całą wilgoć z powietrza wokół Ambraxasa i Felixa.
Lód pod nimi zniknął.
Zawalił się.
Ale dwójka bohaterów błyskawicznie odskoczyła na krawędzie lodowej wyrwy.
Ambraxas okrążał dziurę, wykrzyczał swoją przysięgę wrogości i cisnął włócznią trzy razy pod rząd — wszystkie trafiały, a eksplozje świetlistych ostrzy rozrywały ciało Licza na kawałki.
Odłamki zaczęły odpadać od jego postaci.
Licz wyciągnął drżące ręce. Fioletowa energia wypłynęła z nich i przebiła się przez lód pod nim.
Z głębokiej czeluści lodowatego jeziora coś się poruszyło.
Coś gigantycznego.
Woda eksplodowała.
Wyłoniła się ogromna ośmiornica.
A dookoła drużyny przez lód przebijały się kolejne macki.
Licz spróbował ponownie złamać lód pod drakonem — lecz Ambraxas raz jeszcze uniknął wpadnięcia.
Jedna z macek dopadła ostatniego berserkera i zmiażdżyła go jednym ruchem.
W tym czasie Nieven dobiegł do towarzyszy. Uniósł dłoń i cisnął ognistą kulę w bestię i kilka macek. Eksplozja rozerwała taflę lodu na jeszcze większym obszarze — Ambraxas po raz kolejny odskoczył w ostatniej chwili, unikając lodowatej śmierci.
Lód pod Liczem również się załamał, lecz on zaczął lewitować, unosząc się nad wodą.
Nieven wystrzelił cztery promienie energii — jeden trafił, raniąc potwora.
Kolejna z macek uderzyła w Hildę, przewracając ją niemal na lód.
Felix, krokiem przez mgłę, przeniósł się za wyrwę, okrążając Licza. Otoczył się magią ochronną, by uniknąć natychmiastowej śmierci.
Licz uniósł dłoń i magią próbował spętać Ambraxasa oraz Felixa.
Paladyn oparł się czarowi.
Felix — nie.
Kapłan został sparaliżowany, zamrożony w ruchu, bezbronny.
Hilda walczyła dalej z macką — strzelała raz za razem, aż w końcu zaczęła się ona cofać. Jej ostatnia strzała posłała mackę z powrotem pod lód, gdzie zniknęła w mrocznej głębi jeziora.
Ośmiornica ponownie uderzyła — tym razem dokładnie pod Felixem. Lód pod kapłanem pękł z hukiem, rozpryskując się w powietrzu niczym szklane odłamki. Wielki łeb bestii wynurzył się spod powierzchni, po czym natychmiast zniknął w odmętach, a ciężar jej cielska wciągnął za sobą wodę i powietrze. Sparaliżowany Felix nie miał nawet szansy krzyknąć.
Wpadł w lodowatą czerń.
Zanurzył się głęboko, jak kamień, pozbawiony możliwości poruszenia się, bez tchu, bez nadziei wynurzenia. Otwarta woda zaczęła natychmiast zamarzać na nowo przy jej krawędziach, jakby świat chciał zamknąć nad nim lodowy grób.
Licz unosił się nad tą sceną i po chwili ruszył w stronę Ambraxasa — powoli, niemal dostojnie, wiedząc, że zada ostatni cios.
Drakon nie pozwolił mu nawet dokończyć tego ruchu.
Ruszył sprintem, unikając macki, która wynurzyła się tuż przed nim. Przeskoczył kolejną, trzecią ominął gwałtownym obrotem, a czwarta minęła jego głowę o włos. Kiedy znalazł się dostatecznie blisko, uniósł miecz — i boska moc Hoara spłynęła na jego ramię jak lodowe płomienie.
Pierwszy cios wymierzył w bok Licza.
Drugi — w jego ramię.
Trzeci — w nadpalony róg.
Czwarty — w klatkę piersiową.
Ostatnie uderzenie przebiło serce potwora.
Nekromanta wygiął się nienaturalnie, a jego ciało eksplodowało boską energią, wyrzynając w nim ogromną, ziejącą pustką dziurę. Jego forma rozpadła się na części, jakby świat odmawiał jej dłuższego istnienia. Opadł ciężko na lód, który aż zadrżał, jakby odetchnął wraz z nim.
Ośmiornica, pozbawiona mrocznej woli Licza, uciekła z powrotem pod lód. Macki zniknęły w głębinach, a jezioro znów pokryła cicha, martwa powierzchnia. Gdy magia Licza uleciała w nicość, paraliż przestał więzić Felixa i kapłan zdołał wynurzyć się z lodowatej wody.
Coś w powietrzu zmieniło się natychmiast.
Srebrny blask wokół Pellie zanikł, rozpłynął się, jakby był tylko cienką mgłą rozwianą przez podmuch. Jej włosy, które dotąd unosiły się jak w wodzie, opadły na ramiona. Jej ciało zaczęło nabierać wagi, jakby wracała do własnej skóry po latach oddzielenia. Kolana ugięły się pod nią, głowa przechyliła na bok — wyglądała jak ktoś, kto zapomniał, jak się stoi.
Lód pod ich stopami westchnął.
Drobne drżenie, jakby powierzchnia wypuściła powietrze po długim wstrzymywaniu oddechu.
A wtedy Hilda usłyszała głos.
W swojej głowie.
Miękki, drżący, znajomy do bólu.
— Hilda.
Pellie powoli uniosła głowę. Jej oczy były zamglone, jak u osoby, która widzi świat po raz pierwszy po zbyt długiej ciemności. Spojrzała w lewo. W prawo. W górę. A potem… prosto przez Hildę, jakby próbowała dopasować obraz do wspomnienia, które się nie chciało ułożyć.
Zmarszczyła brwi.
Nie ze strachu — z wysiłku.
Z próby przypomnienia sobie czegoś ważnego, czegoś, co miało dla niej znaczenie.
I wtedy spojrzała na swoją siostrę naprawdę.
Jej głos był jak szept w śniegu:
— Czy to ty jesteś naprawdę?
Hilda nie wytrzymała. Rzuciła się do przodu, padła na kolana i ujęła twarz siostry w dłonie, trzymając ją z delikatnością, jakby mogła się rozsypać od zbyt gwałtownego ruchu. Jej oczy zaszkliły się natychmiast.
— Nareszcie tu jesteś… — wyszeptała, ledwie słyszalnie.
Przytuliła ją, a łzy popłynęły po jej policzkach szerokimi strumieniami. Pellie drżała cała, jakby jej ciało próbowało przypomnieć sobie ciężar istnienia. Jej nogi odmówiły posłuszeństwa i osunęła się na lód. Jej oczy napełniły się łzami — nie były to łzy strachu, lecz ulgi.
— Hilda? Ale dlaczego tu jesteś w moim śnie? — zapytała miękko, z wyraźnym niedowierzaniem.
— To nie jest sen — odpowiedziała łowczyni, trzymając siostrę w objęciach, jakby bała się ją stracić po raz drugi.
Pellie westchnęła głęboko, jakby wyrzucała z płuc całe lata zamrożonego istnienia.
— Czy możemy już iść? Strasznie tu cicho…