Zew Krwi Smoków

Rozdział 12:

Miasto, które Wyrosło ze Śniegu

08/11/2025

Po upływie pięciu lat świat wciąż nie podniósł się z chaosu, jaki nastał po śmierci Vartraxa. Śnieg, który wtedy spowił lasy Neverwinter, nigdy już nie ustąpił. Początkowo nikt nie widział w tym nic niezwykłego — wszak kasztel leżał na dzikiej północy, gdzie zimy bywały srogie i nieprzewidywalne. Jednak nawet tu, w najtwardszych ostępach puszczy, lato przynosiło wcześniej przynajmniej chwilowe odwilże. Tymczasem teraz najcieplejsze miesiące potrafiły zaledwie zamienić śnieg w mroźny, przeszywający deszcz, który szybko zamarzał, pokrywając ziemię szklanym połyskiem lodu. Mimo upływu lat surowa zima nie ustępowała ani na moment, jakby stała się klątwą odciśniętą na ziemiach, które niegdyś budziły się do życia wraz z wiosennymi wiatrami.

A jednak ludzie nauczyli się żyć w tym wiecznym chłodzie. Tam, gdzie dawniej panował strach, zaczęły płonąć tysiące palenisk, a tam, gdzie niegdyś pobrzmiewał zgrzyt smoczych skrzydeł, teraz roznosił się śpiew kowali i śmiech mieszkańców. Zimy już nie zwalczano — zimę oswojono. Poznano jej rytm, zrozumiano jej kaprysy, a surowy klimat stał się częścią życia, równie naturalną jak oddech.

Na ruinach starego kasztelu wzniesiono potężną warownię o masywnych, kamiennych murach, zaopatrzoną w wysokie wieże, na których powiewały sztandary Bractwa Złotej Włóczni. Dawna wieś Wilcze Łęgi, niegdyś niewielka i niepozorna, rozrosła się w miasto. Wyrosła z popiołów, krwi i wspomnień dawnych bitew, niczym jasny płomień rozświetlający biel śniegów. Dzięki licznym wysiłkom włożonym w odbudowę, Bractwo osiągnęło spektakularne zyski sięgające ponad dwustu tysięcy złotych koron.

Kasztel, niegdyś jedynie forteca wśród dziczy, zyskał teraz rozmiary prawdziwej warowni. Kwatera Bractwa została przeniesiona do Komnaty Drewnianego Serca — dawnej podziemnej jaskini, która stała się teraz integralną częścią zamku. Fontanna, która kiedyś stanowiła ukryte wejście do podziemi, nadal istniała, choć teraz znajdowała się już wewnątrz zabudowań.

Miasta i warowni strzegł garnizon liczący około dwustu pięćdziesięciu strażników miejskich. Ich siedziby, wraz z więzieniem, powstały dokładnie w miejscu, gdzie lata temu stała stara karczma Ruperta — miejsce, w którym niegdyś podróżni przysiadywali przy piwie, teraz tętniło miarowym rytmem strażniczej służby. Domy mieszkalne, które dawniej znajdowały się na terenie kasztelu, nie zostały odbudowane. W ich miejscu rozciągał się teraz rozległy plac treningowy z kukłami, celami łuczniczymi oraz zbrojownią straży miejskiej. To właśnie tam Hilda prowadziła swoją szkółkę łuczniczą, ucząc młodych adeptów cierpliwości, skupienia i śmiertelnej precyzji.

W zamku panował porządek, jakiego nie było tu nigdy wcześniej. Dawne, drewniane zabudowania zastąpiono solidnymi kamiennymi strukturami, wieże przebudowano i wzmocniono, a mury były teraz symbolem siły, nie rozpadu. Dowództwo nad całą warownią objęła kapitan Geraldine  dawniej oficer straży Neverwinter, teraz kobieta o twardym jak stal spojrzeniu i głosie, który potrafił zatrzymać nawet najbardziej zapalczywych wojowników. Mówiono o niej, że jej obecność wystarczy, by stłumić bunt, a jej rozkazy potrafiłyby zatrzymać całą armię, zanim ta zdołałaby wykonać choć krok.

Jedynie stajnia zachowała swoje dawne położenie, choć i ona została znacząco rozbudowana, by pomieścić rosnącą liczbę koni wykorzystywanych przez straż oraz członków Bractwa.

W miejscu, gdzie niegdyś znajdowało się ukryte wyjście z podziemnych jaskiń Komnat Drewnianego Serca, wybudowano potężną basztę obronną, którą włączono w system murów. Wieża ta stała się najwyższym punktem całych Wilczych Łęgów, a strażnicy mogli z niej wypatrywać zagrożenia na wiele kilometrów w każdą stronę. Z baszty prowadziło wygodne zejście wprost do podziemnych kwater Bractwa, co umożliwiało błyskawiczne reagowanie w razie alarmu.

Miasto, wyrosłe z pogorzeliska dawnych czasów, osiągnęło teraz rozmiary połowy Neverwinter, stając się jednym z najważniejszych bastionów cywilizacji w skutej lodem północy.

Dookoła potężnych murów zamku rozciągały się teraz pełne życia dzielnice: handlowa, robotnicza i rzemieślnicza. Każda z nich tętniła energią, jakby sam duch miasta, niegdyś na granicy zagłady, odmówił pogodzenia się z losem i uparcie trwał, rozgrzewając serca mieszkańców. W dzielnicy handlowej połyskiwały szyldy nowych sklepów, kramów i straganów, przyciągając tłumy kupców oraz podróżnych. Zapach przypraw mieszał się z aromatem wędzonych mięs, a śnieg przetarty butami pozostawiał mokre smugi na bruku, świadcząc o codziennym ruchu i rozmowach, które budowały nową historię tego miejsca.

Jedną z kluczowych postaci dzielnicy rzemieślniczej był Buridan. Po zwycięstwie nad armią nieumarłych i po pokonaniu Vartraxa stał się członkiem Bractwa, a jego talent i determinacja sprawiły, że wyrósł na jednego z najważniejszych kowali regionu. Oprócz mniejszej kuźni zamkowej, przeznaczonej na specjalne projekty i zapewniającej mu spokój z dala od wzroku uczniów, posiadał teraz również dużą, tętniącą życiem kuźnię w sercu miasta. Tam, wśród gorących pieców i młotów uderzających o kowadła, Buridan pracował ramię w ramię z liczną grupą młodych adeptów. Ogień w jego piecach zdawał się reagować na każdy jego gest — jakby rozumiał, kogo słucha. Jego dawny czeladnik opuścił Wilcze Łęgi lata wcześniej — surowa krasnoludzka szkoła przyniosła efekty, a chłopak stał się mistrzem kowalstwa w samym Waterdeep.

Tuż obok kuźni, przy obszernym placu, wznosiła się nowa Karczma Ruperta — Karczma pod Złotą Włócznią. Była ona czymś więcej niż zwykłym zajazdem; była sercem Wilczych Łęgów, miejscem ognia, opowieści i wspólnoty. Ludzie mówili, że jeśli zatrzymasz się tu w zimową noc i wsłuchasz w trzask płonących palenisk, usłyszysz szepty bohaterów, którzy niegdyś ocalili świat. Gospoda miała duszę — była bardziej domem niż karczmą. Na jej ścianach wisiały trofea dawnych bitew: połamane ostrza, fragmenty smoczej łuski, pamiątki po czasach, kiedy każdy dzień mógł być ostatnim.

Jedna ze ścian stała się tablicą pamięci. Wypalone w drewnie imiona należały do tych, którzy nie wrócili do domów po wygranym oblężeniu. Każde imię było jak iskra wciąż płonąca w sercach mieszkańców. Nad wszystkim czuwał Rupert — dawny karczmarz, teraz niemal symbol miasta. Jego obecność, jego opowieści i jego kufle uczyniły Wilcze Łęgi miejscem, gdzie ludzie gromadzili się nie tylko po strawę, ale też po spokój ducha.

W powietrzu unosił się zapach pieczonego mięsa, świeżo wypiekanego chleba i drewna trzaskającego w kominku. Wokół karczmy działał targ, pachnący piwem, dymem i przyprawami. Kupcy z Waterdeep i Neverwinter zjeżdżali tu chętnie — nie tylko po handel, lecz także po opowieści i wieści ze świata. Wśród ich rozmów niemal zawsze padało to samo zdanie: „Bractwo Złotej Włóczni nas obroni, nieważne co się stanie.” Nie brzmiało to jak modlitwa, raczej jak niepodważalna prawda — przypomnienie, że bohaterowie wciąż chodzą po tych ziemiach.

Po drugiej stronie fosy, w cieniu wiecznych śniegów, nadal mieszkał gajowy Edmund. Stary łowczy znał każdą ścieżkę lasu, każdy jego dźwięk i każdy oddech. Już nie poszukiwał duchów ani cudów — teraz uczył młodych tropicieli, razem z Hildą, jak przetrwać w świecie, który stał się bardziej skomplikowany, groźniejszy niż dawniej. Gdy noc była wyjątkowo cicha, widywano, jak znikał w gęstwinie, by pojawić się dopiero o świcie, jakby wciąż dostrzegał coś, co pozostawało ukryte przed resztą świata.

Nad tym wszystkim czuwał Jontek — prawa ręka Ambraxasa, zarządca, który potrafił wprowadzić porządek tam, gdzie inni widzieli jedynie chaos. To on kierował patrolami, dostawami i transportami, to on dbał o to, by miasto działało jak dobrze naoliwiony mechanizm. Jednak od pewnego czasu przenosił część obowiązków na młodszych pomocników. Nie wynikało to z lenistwa — Jontek przygotowywał się do roli ojca. Elwira, niegdyś dworska piękność, skryba, doradczyni i powierniczka Bractwa, została jego żoną. Ich związek stał się powodem westchnień połowy miasta, lecz druga połowa spoglądała na nich z ciepłą dumą. W ich domu panowało teraz wyjątkowe ciepło — takie, którego nie sposób kupić ani wykuć. Ciepło, które niesie zapowiedź nowej rodziny.

Dzięki poświęceniu Jontka Bractwo działało sprawnie, co pozwoliło Ambraxasowi w pełni poświęcić się swojej misji i przysiędze złożonej Hoarowi. Przez te lata mógł bez przeszkód kontynuować walkę ze smokami, które niosły śmierć niewinnym mieszkańcom Wybrzeża Mieczy — wypełniając swoje powołanie z nieugiętą determinacją.

Hilda po wojnie nie szukała chwały ani zaszczytów — odnalazła natomiast to, czego od dawna jej brakowało: zwykłą radość życia. Spędzała czas tam, gdzie serce prowadziło ją najpewniej — pośród satyrów, wśród tańców wróżek i w kręgach Fey, gdzie nocne łąki Baśniodziczy mieniły się światłem, jakiego nie potrafił wydać żaden ludzki ogień. Biesiadowała z istotami, które śmiały się jak srebro, śpiewały jak wiatr i żyły chwilą. Fey zapamiętały ją jako przyjaciółkę ludzi — tę, która piła z kielicha króla Oberona i śmiała się z jego dworskich błaznów, jakby urodziła się pośród ich światów. Tam odzyskała spokój ducha, którego tak długo jej brakowało.

Bao Bai również podążał własną drogą. Choć wędrował po górach oraz zapomnianych ruinach, tropiąc rodowe klejnoty i ślady dawnej przeszłości, w zamku pozostawił symbol swojej obecności. W jego starej izbie, gdzie niegdyś medytował — miejscu, w którym nie słychać było nic oprócz oddechu i ciszy — wciąż paliła się świeca. Strażnicy i służba twierdzili, że nikt jej nie zapalał. Dla bractwa była to jednak oczywista wiadomość: Bao Bai wróci, wcześniej czy później.

Felix zaś stał się kotwicą dla ludzi zagubionych w długiej zimie. Po bitwie z Vartraxem wiele osób traciło wiarę, światło w sercach gasło wraz z każdym kolejnym mroźnym dniem. Jednak on nigdy ich nie opuścił. Każdego wieczoru modlił się pod srebrnym blaskiem księżyca, aż pewnego dnia ludzie zaczęli podchodzić do niego po radę. Potem po błogosławieństwo. W końcu — po nadzieję. Miesiące mijały, a Wilcze Łęgi stały się miejscem kultu Selûne, światła rosnącego w zimowej ciemności. Felix stał się duchowym przewodnikiem miasta, opiekunem jego duszy. Teraz prowadził kaplicę bogini księżyca w sercu miasta — Sanktuarium Bractwa, gdzie światło świec odbijało się od alabastrowych rzeźb jak gwiazdy na śniegu.

I tak, pewnego wieczoru, pośród śniegu i dymu, w ciepłym wnętrzu Karczmy pod Złotą Włócznią, drużyna zebrała się znów. Za gwarliwą główną salą, gdzie pieśń splatała się z dźwiękiem kufli, znajdował się ich prywatny pokój. Oddzielony ciężką, haftowaną kotarą oraz masywnymi drzwiami, w które nikt nie odważyłby się zapukać bez zaproszenia. To było miejsce ciszy, płomieni i rozmów tak szczerych, jakich nie prowadzono nigdzie indziej.

Wewnątrz panował porządek, choć był to porządek żyjący wśród map, szkiców i trofeów. Na stole leżały pergaminy, mapy, zapieczętowane listy oraz kufle parującego grzanego piwa. Na półkach ustawiono księgi pełne zakładek, rzeźbę Selûne oraz świece, z których wosk spływał cienkimi strużkami niczym płynne światło.

Pod oknem siedział Felix, oświetlony blaskiem księżyca odbijającego się od wirujących płatków śniegu. W dłoni trzymał lekkie pióro, jakby prowadzone przez samą boginię, i spisywał kolejną modlitwę. Jego twarz była spokojna, skupiona, pełna cichego oddania.

Po przeciwnej stronie stołu Hilda rozsiadła się swobodnie w charakterystyczny dla siebie sposób — nogi na krześle, w jednej dłoni kubek gorącego wina, w drugiej jabłko. Jej lekka zbroja z łusek zielonego smoka oraz myśliwski ekwipunek wisiały obok, starannie wypolerowane i gotowe do drogi. Od Hobbitki bił zapach lasu, suchych liści i ziół, które nosiła zawsze przy sobie po pobycie w Baśniodziczy. Siedziała z zamkniętymi oczami, wsłuchując się w muzykę dobiegającą z głównej sali.

Ambraxas również był obecny — siedział tuż przy kominku. Odbicia płomieni drgały na jego zbroi, a dłonią opierał się o swoją włócznię — tę samą, która przebiła serce Vartraxa. Mimo upływu lat broń wciąż pulsowała mocą Hoara. Gdy ogień trzaskał w palenisku, światło na ostrzu tańczyło jak błyskawice rozdzierające burzowe niebo. W jego spojrzeniu nie było spokoju — raczej czuwanie, gotowość. Zawsze gotowość.

Na stole obok leżał drewniany symbol Bractwa Złotej Włóczni. Przypominał im, kim są, nawet jeśli świat stopniowo zapominał o czynach sprzed lat.

Za oknem śnieg opadał powoli, miękko, jakby nie chciał zakłócić tej chwili. Pomieszczenie tchnęło ciepłem i spokojem, lecz pod powierzchnią unosił się ledwie wyczuwalny niepokój, jak oddech nadchodzących wydarzeń.

Wreszcie zza drzwi dobiegły kroki. Po chwili wszedł Jontek. Włosy na skroniach miał już nieco posiwiałe, a twarz zdradzała zmęczenie ostatnich lat. Przeprosiwszy za spóźnienie, ciężko usiadł na krześle i nalał sobie piwa.

— Ja już wolę walczyć z Vartraxem — mruknął. — Zamiast nieumarłych i demonów mam w domu czarownicę w zaawansowanej ciąży. To jest prawdziwe pole bitwy.

Pozostali parsknęli śmiechem. Jontek uniósł kufel, wychylił go prawie do dna i zaczął wspominać pierwsze oblężenie kasztelu. Ambraxas chwalił go za tamtą noc, mówiąc, że właśnie wtedy zasłużył na swoje miejsce w bractwie.

— I co mi to przyniosło? — Jontek roześmiał się krótko. — Varikas mnie zabił jednym skinieniem dłoni, a drugim postawił na nogi. Ale wiecie, co jest najdziwniejsze? Przetrwaliśmy Vartraxa, beholdera, Varikasa, hordę nieumarłych i wszystko inne. Ale prowadzenie miasta jest od tego o wiele trudniejsze.

Wspomniał o budowie fortecy, o problemach, o inwestorach, którzy chcieli rozmawiać o podatkach, radach miejskich i polityce. Wszystko zwalił żartobliwie na braci Fiddletone, którzy — jak twierdził — uczynili z Wilczych Łęgów markę i kampanię reklamową „Inwestuj w przyszłość północy”. Rupert, który wszedł akurat z tacą pełną kufli, skomentował to krótkim:

— Oho, zaczyna się.

Jontek westchnął ciężko.

— Ci dwaj łotrzy zrobili z miasta produkt, pełen karawan, plakatów i pięknych obietnic.

Ambraxas uśmiechnął się pod nosem i rzucił półżartem:

— Możesz im także zarzucać sprowadzenie twojej żony do miasta.

— To prawda — przyznał Jontek. — Muszę z nimi porozmawiać o tym.

Opowiadał dalej, że lordowie z Neverwinter i Waterdeep chcą inwestować w Wilcze Łęgi, bo to teraz modne. Sam Gundren Rockseeker z Phandalin miał wkrótce przyjechać. Hilda dolała mu kolejny kufel, który znów wypił niemal jednym haustem.

Dopiero wtedy przeszedł do najważniejszej informacji: za trzy dni miał odbyć się bal. Inwestorzy z całego Wybrzeża Mieczy, z Neverwinter, Waterdeep, Wrotów Baldura i Phandalin, zamierzali przyjechać, by na własne oczy zobaczyć, jak rozwija się ich inwestycja. Ambraxas próbował namówić go, by to on i Elwira reprezentowali bractwo, jednak Jontek stanowczo dał do zrozumienia, że wszyscy oczekują również obecności bohaterów. On zaś jako nowy burmistrz miasta miał już i tak dość obowiązków.

Rupert pokiwał ze zrozumieniem głową, bo o balu maskowym słyszał już wcześniej. Jontek narzekał dalej:

— Elwira już trzeci dzień wybiera suknię, i powiedziała, że jak nie dopasuję maski pod kolor, to zamieni mnie w żabę.

Śmiech przeszedł przez pokój jak ciepły promień.

Bal miał odbyć się w jednej z sal warowni — tej samej, w której miały odbywać się zebrania bractwa. Ambraxas zgodził się przyjść, ale zapowiedział, że wystąpi w pełnym rynsztunku — wystarczy, że wypoleruje zbroję.

Hilda ponownie napełniła kufel Jontka. Doskonale widzieli, że mimo całej swojej zaradności jedyne, czego nie znosi, to polityka. W bitwie był jak skała. W papierach — jak tonący w mule.

Wszyscy jednak wiedzieli, że bez niego Wilcze Łęgi dawno by się zawaliły.

Rozmowa toczyła się dalej, coraz głębiej schodząc w tematy, które od lat wisiały nad Wilczymi Łęgami jak ciężka, zimowa chmura. Dyskutowali o smokach, o polowaniach na nie, o błogosławieństwu Hoara, który prowadził Bractwo przez chaos dawnych bitew i błogosławił miastu każdą przetrwaną zimę. Lecz w pewnym momencie Jontek zamyślił się, po czym powiedział cicho, z nutą niepokoju:

— Cały czas zastanawia mnie jedno. Co się stało z Varikasem? Jaki miał plan? Na co mu to wszystko było?

Hilda nie wahała się z odpowiedzią.

— Prawdopodobnie czeka tylko na swój moment.

Felix uniósł wzrok znad pergaminów.

— Do dziś zastanawiam się, czy nie chciał, abyśmy się do niego przyłączyli. Po to, by pomóc mu w ożywieniu Vartraxa.

Ambraxas, wsparty na włóczni, zamknął na chwilę oczy, jakby sięgał pamięcią w głąb wspomnień.

— Gdy przeniosło mnie do wnętrza Vartraxa… czułem moc, demoniczną moc. Ale to nie była energia Varikasa. Ktoś inny musiał być w to zamieszany.

Felix potarł brodę, zastanawiając się na głos:

— Może Varikas wie, kto to był. Może miał konkurencję… i chciał nas wykorzystać.

Odpowiedziało mu trzaśnięcie drzwi i donośny, znajomy głos:

— Że tak powiem, hak mu w srak.

Do środka wszedł Buridan, jak zwykle wyrazisty i pewny siebie. Jego broda była misternie zapleciona w gruby warkocz, a masywne złote klamry połyskiwały w świetle świec. Na jednej z nich widniał symbol Bractwa Złotej Włóczni — dumny, wykuty ręką samego mistrza.

Przywitał się ze wszystkimi gromkim tonem, po czym usiadł ciężko na krześle obok Jontka i od razu poklepał go po plecach wielką dłonią, która wyglądała jak potężny bochen chleba.

Zapytany przez Ambraxasa o losy brata, opowiedział krótko, że tamten wciąż podróżuje po Kręgosłupie Świata, odwiedzając krasnoludzkie klany w poszukiwaniu informacji i tajemnic, które mogłyby pomóc w przyszłych przedsięwzięciach.

W pewnej chwili Buridan zwrócił się do paladyna.

— Coś mi się przypomniało. Skończyłem projekt zbroi ze smoczych kłów. Ma bardziej charakter ceremonialny, ale może ci się przyda na tę całą ucztę.

Ambraxas uniósł brew z zainteresowaniem. Ustalili, że przymiarka odbędzie się następnego dnia.

Śnieg za oknem gęstniał, a czas mijał, aż wieczór przechodził powoli w noc. W końcu Ambraxas dopił piwo, pożegnał towarzyszy i wyszedł w stronę zamkowych komnat. Felix również opuścił karczmę, udając się w głąb dzielnicy handlowej.

Dotarł do sklepu Pod Okiem Sowy — jednego z tych miejsc, gdzie czas zdawał się płynąć inaczej. Sklep prowadził stary elf Nirel, dawny badacz akademii Neverwinter, obdarzony mądrością długowieczności i spokojem kogoś, kto widział więcej, niż świat chciałby pamiętać.

Wnętrze sklepu było ciasne i pełne tajemnic. Drewniane półki uginały się pod ciężarem fiolek, suszonych ziół, kryształów i zwierzęcych piór. Powietrze pachniało kurzem pergaminów i słodką nutą jaśminowej herbaty. W kącie stała ogromna klatka, a w niej sękate stworzenie — sowa, która obserwowała każdego, kto przekroczył próg. Mówiono, że jeśli ptak zamruga dwa razy, Nirel sprzeda przedmiot, który… formalnie rzecz biorąc… nie istnieje.

Felix chciał wymienić część rubinów zdobytych podczas dawnych przygód na diamenty — niezbędne do trudniejszych rytuałów i czarów odrodzenia. Nirel przyjął rubiny z powagą, obiecując przygotować diamenty, lecz poprosił o chwilę na organizację wymiany. Kapłan podziękował i zapowiedział, że wróci.

Po wyjściu ze sklepiku poczuł potrzebę oczyszczenia myśli. Ruszył na spacer przez mury miasta. Wszedł na najwyższą basztę, skąd widok rozciągał się na skute lodem ziemie wokół Wilczych Łęgów. Stał tam przez długi czas, wpatrzony w ciemność, wyczekując ruchu lub zagrożenia. Ale noc była cicha. Zbyt cicha. W jego sercu czaił się niepokój — przeczucie, że spokój, tak mozolnie wypracowany przez lata, wkrótce może zostać zburzony.

Tymczasem w karczmie Hilda, Buridan i Jontek pozostali jeszcze długo. Śmiech, wspomnienia i kufle piwa nieustannie krążyły po stole. W końcu Jontek zaproponował Hildzie grę w kości. Buridan chrząknął znacząco, przewidując wynik — Hobbitka w kości była jak drapieżnik na polowaniu.

I rzeczywiście — nowy burmistrz przegrał siedemdziesiąt sztuk złota. Znowu.

Ale śmiech, który rozbrzmiewał w Karczmie pod Złotą Włócznią, sprawił, że nikt nie przejął się stratą. W tych chwilach byli znów drużyną, bractwem, rodziną.

Ambraxas, gdy dotarł do swoich komnat, nie szukał odpoczynku. Usiadł na balkonie, pozwalając chłodnemu powietrzu przemykać po łuskach skrytych pod pancerzem, i patrzył na miasto — ich miasto. Rosło w siłę niczym twierdza wyrastająca ze śniegów, symbol zwycięstwa nad śmiercią i chaosem. Czuł dumę, lecz obok niej żyło coś jeszcze — żal. To nie było życie stworzone dla niego. Nie dla wojownika, który całe życie spędził z bronią w ręku, z sercem gotowym do walki. Liczenie monet, przemowy, bale i strategia odbudowy nie były jego światem. Pragnął zmiany, pragnął znowu stanąć naprzeciw wrogów, nie zaś tonąć w obowiązkach władcy.

Rozmyślając, siedział w fotelu, gdy nagle poczuł coś, co wyrwało go z zadumy. Delikatny, ledwie wyczuwalny swąd nekrotycznej energii — cienki jak oddech umarłego, słaby, lecz nie do pomylenia. Dobiegł z wnętrza warowni, trwał ułamek sekundy… i zniknął. Ambraxas natychmiast poderwał się z siedzenia. W jego dłoni pojawiła się złota włócznia, jej ostrze lśniło jak spadająca gwiazda.

Mocy już nie czuł, ale zignorowanie takiego znaku było niemożliwe. Wyszedł więc na korytarz i ruszył na obchód zamku. Przemierzał ciche korytarze, mijając jedynie znajomą służbę, ludzi, których znał z imienia, których widywał codziennie. Nikt obcy, nic niepokojącego. A jednak nie opuszczało go wrażenie, że coś kryje się pod powierzchnią tej nocy.

W pewnym momencie, przechodząc długim korytarzem zdobionym obrazami przedstawiającymi bohaterów bractwa, zatrzymał się gwałtownie. Przez ułamek sekundy zdawało mu się, że portret przedstawiający jego samego poruszył głową — jakby postać na płótnie spojrzała na niego kątem oka. Momentalnie odwrócił głowę w stronę obrazu, gotów do walki.

Płótno stało jednak nieruchome. Twarz na portrecie zachowała wzniosłą, dumną pozę. Zwykły obraz.

Ambraxas ściągnął go ze ściany i obejrzał dokładnie. Nic. Ani śladu zaklęcia, ani klątwy, żadnej sztuczki. Westchnął ciężko. Musiał być zmęczony. Zbyt zmęczony.

Zrobił pełen obchód całej warowni, lecz nie znalazł żadnych oznak zagrożenia. Gdy wrócił do swoich komnat, noc była już późna. Po chwili czuwania wreszcie pozwolił sobie na sen.

Poranek w Wilczych Łęgach przywitał wszystkich chłodem i wilgocią. Z niskich chmur sączyła się mgła, oplatając mury zamku i rozlewając się po polach niczym mleczny welon. Wiatr był łagodny, niósł z lasu zapach żywicy i torfu. Niebo pozostawało ukryte, a światło dnia było blade. Zapowiadał się dzień kolejnych śnieżyc.

Ambraxas obudził się chwilę po świcie. Zjadł śniadanie, a potem skierował się w stronę zamkowego warsztatu Buridana. Drzwi do kuźni uchyliły się, a krasnolud od razu zauważył przyjaciela kątem oka. Odłożył ostrze, nad którym pracował, otarł dłonie o fartuch i podszedł z szerokim uściskiem.

— Witam, Ambraxasie. Przyszedłeś zobaczyć zbroję?

— Przyszedłem zobaczyć, co tak zachwalałeś — odpowiedział paladyn.

Buridan zniknął na moment w głębi warsztatu, po czym wrócił niosąc coś owiniętego w grubą płachtę. Gdy ją odsunął, przed Ambraxasem ukazał się pancerz.

Jednym spojrzeniem można było poznać, że nie jest to zwykła zbroja. Płyty składały się z połyskujących łusek niebieskiego i białego smoka. Segmenty w barwie kości połyskiwały srebrzyście, niczym szkło pokryte lodem. Każda łuska była fragmentem smoczego kła — spiłowanym, oszlifowanym, spojonym stalowym rdzeniem oraz żywicą wzmocnioną magią.

Krawędzie płyt były ostrzejsze niż brzytwa — zbroja wyglądała tak, jakby sama mogła ranić dotykiem. Na naramienniku widniały dwa długie, zakrzywione kły — symbole potęgi smoków, które bractwo pokonało. Ich powierzchnię pokrywały runy Hoara. W świetle księżyca miały błyszczeć błękitem, a podczas gniewu właściciela miały jarzyć się jak rozgrzany metal.

Od wewnątrz pancerz podszyty był miękką skórą młodego smoka, lekką i elastyczną, zapewniającą wygodę mimo masywnego wyglądu.

Buridan uśmiechnął się szeroko.

— No? I co myślisz? Przymierz, zobacz, jak leży.

Ambraxas był wyraźnie pod wrażeniem. Podniósł napierśnik, jakby był wyjątkowym artefaktem. Ściągnął swą dawną zbroję i założył nową.

— Wygląda niesamowicie… Świetna robota, przyjacielu.

— A jakże — mruknął dumnie krasnolud.

Ustalili, że wieczorem wypiją krasnoludzki browar w zaciszu kuźni, jak za dawnych czasów.

Ambraxas zabrał swoją starą zbroję i ruszył w stronę miasta.

Hilda obudziła się nad ranem w zdecydowanie lepszym stanie, niż mogłaby przypuszczać po nocnych zabawach. Od razu skierowała się do szkółki łuczniczej, gdzie codzienny trening rozpoczął się bez niej — co samo w sobie było dobrym znakiem. Na placu panował gwar i entuzjazm młodych adeptów: malców, podrostków i podlotków, którzy zmagali się z pierwszymi łukami; nieopodal grupka nastolatków próbowała uparcie naciągnąć cięciwę łuku o naciągu stu kilogramów. Ich miny sugerowały, że traktują to jako rytuał przejścia — wyzwanie godne przyszłych bohaterów.

Hilda podeszła do nich z unoszonym ku górze kącikiem ust.

— Oj, chłopcy, pokażcie mnie to.

Złapała łuk, wyprostowała plecy i spróbowała naciągnąć go sama. Okazało się to trudniejsze, niż przypuszczała. Uczniowie parsknęli śmiechem. Hobbitka nie pozostawiła ich jednak długo w euforii.

— Na ziemię! Pompki! — zawołała.

Chłopcy, znając jej temperament, nawet nie dyskutowali. Zaczęli ćwiczyć równo, a ona kiwnęła głową z aprobatą. Wiedziała, że siła będzie im potrzebna bardziej, niż myślą.

Po chwili na plac wszedł Edmund, poprawiając pasek od swojego pasa myśliwskiego.

— I co, naciągnęli tę cięciwę? — zapytał z szerokim uśmiechem.

Bez czekania na odpowiedź sięgnął po łuk leżący na ziemi i naciągnął go jednym, płynnym ruchem, jakby ważył tyle co nic. Młodzi patrzyli na to jak na pokaz siły, a Hilda wiedziała, że są w dobrych rękach. Zostawiła więc szkółkę w opiece Edmunda i udała się do karczmy na śniadanie.

Tego samego ranka Felix również skierował się do Karczmy pod Złotą Włócznią. Mimo wczesnej pory było tłoczno — górnicy, rzemieślnicy i wędrowni kupcy zajmowali każdy wolny stolik. Samego Ruperta nigdzie nie było widać, lecz członkowie bractwa zawsze byli tu honorowymi gośćmi. Kapłan dostał śniadanie od razu i oczywiście bezpłatnie — jajka sadzone z bekonem, grzybami oraz kiełbaskami z sowodźwiedzia, których aromat wypełniał całe pomieszczenie.

Spotkał Hildę oraz Jontka, który jadł w tempie człowieka próbującego zabić kaca samą determinacją. We trójkę rozprawiali o przygotowaniach do balu — o maskach, o strojach, o kwestiach bezpieczeństwa, i o gościach, którzy mieli przybyć do warowni.

Po posiłku Felix spędził większość przedpołudnia na pełnieniu obowiązków kapłana Selûne — błogosławił mieszkańców, ich dzieci i własności, wysłuchiwał próśb, modlitw i trosk. W jego obecności ludzie czuli się bezpieczniej, a w mieście, gdzie zima nigdy nie odpuszczała, miało to ogromne znaczenie.

Gdy skończył, udał się ponownie do przybytku Pod Okiem Sowy.

Nirel stał przy klatce z sową, głaszcząc jej pióra. Gdy tylko Felix wszedł, elf odwrócił się, a ptak powtórzył jego ruch, wpatrując się w kapłana szeroko otwartymi oczami.

— O, Felix, przyjacielu… dobrze, że jesteś. Mam to, o co prosiłeś — powiedział Nirel.

Machnął dłonią, a w powietrzu zakręciła się smuga zielonkawego światła. Po sekundzie materializował się niewielki pakunek, który opadł delikatnie na dłoń elfa. Położył go na ladzie, obleczonej miękkim materiałem, i rozwinął.

W środku leżały dwa duże diamenty, błyszczące jasno jak krople skondensowanego księżycowego blasku.

Nirel opowiedział ich historię — kamienie pochodziły z odległego wschodu, gdzie piraci plądrowali statki zmierzające do Bram Zachodu, największego portu łączącego różne krainy świata. Te dwa diamenty były częścią zrabowanego ładunku, potem odzyskanego, a dzięki wybitym na obrzeżach numerom seryjnym udało się ustalić ich autentycznego właściciela. Od niego trafiły do handlarzy, potem do Nirela… a teraz do Felixa.

Kapłan przekazał mu kolejny rubin, prosząc, by w przyszłości również wymienić go na mniejsze kamienie — niezbędne do innych czarów i rytuałów. Elf przyjął go z uśmiechem i obietnicą.

Chwilę później do sklepiku wszedł Ambraxas. Wymienił z Nirelem pełne szacunku powitanie, po czym wspomniał, że poszukuje u elfa czegoś konkretnego.

Paladyn zwrócił się bezpośrednio do Nirela.

— Potrzebuję pelerynę i pierścień ochrony. Najlepiej dwa zestawy — dla mnie i Hildy.

Ostatnie starcia ze smokami dały mu jasno do zrozumienia, że dodatkowa warstwa ochrony może zadecydować o życiu.

Elf sięgnął pod ladę i po chwili położył na niej dwa pakunki — dwa pierścienie oraz dwie peleryny, starannie zwinięte. Felix uniósł brwi z uznaniem.

— To dobra inwestycja — powiedział cicho. — Bao jest w drodze, a jeśli nadciąga coś silnego, tylko ty i Hilda możecie to powstrzymać. Poza tym… wyczuwam w tobie od wczoraj niepokój, przyjacielu.

Ambraxas skinął mu głową, nie komentując, ale kapłan wiedział, że trafił w sedno.

Drakon zdecydował się na zakup. Nirel poinformował ich, że przyjdzie odebrać zapłatę wieczorem — suma była zbyt duża, by ktokolwiek miał ją przy sobie podczas dnia.

Podziękowali sobie nawzajem i obaj wyszli ze sklepu. Felix ruszył w stronę sanktuarium, a Ambraxas wrócił do zamku, aby przygotować skrzynię pełną złota dla kupca.

Wieczór spędził jednak w zupełnie innym towarzystwie — w kuźni Buridana, gdzie przy krasnoludzkim browarze rozmawiali o dawnych legendach, dawnych bohaterach i o tym, że historia lubi wracać.

Następnego dnia Ambraxas odnalazł Hildę i wręczył jej zestaw ochronny — pierścień i pelerynę, wybrane specjalnie dla niej. Hobbitka z początku tylko mrugała, nie wiedząc, co powiedzieć. Rzadko ją czymkolwiek zaskakiwano, a już na pewno nie czymś tak kosztownym i przemyślanym. Przyjęła podarunek bez słów, jedynie kiwając głową z wdzięcznością, którą trudno było ubrać w zdania. Oboje wiedzieli jednak, że to gest przyjaźni, troski i zaufania, jakie wykuwa się tylko w ogniu wspólnych bitew.

Nadszedł dzień uroczystości — a wraz z nim w twierdzy zapanował chaos godny królewskiego dworu. Cała warownia żyła przygotowaniami, tak intensywnymi, że nawet zimowy wiatr zdawał się dmuchać szybciej, jakby chciał nadążyć za tą gorączką.

Tego wieczoru śnieg padał gęsto, wirując w powietrzu jak tysiące białych iskier tańczących w świetle pochodni. Droga wiodąca do zamku tonęła w blasku złotych lampionów rozstawionych aż po potężne bramy. Wielka Warownia Czterech Dębów wyglądała tego wieczoru inaczej niż kiedykolwiek. Surowe mury, które na co dzień strzegły miasta przed mrozem i zagrożeniami, zostały rozświetlone setkami pochodni i magicznych lamp. Wśród śniegu i lodu wyglądała niczym drogocenny klejnot zatopiony w bursztynie.

Przed bramą stali strażnicy w paradnych zbrojach, połyskujących niczym srebro świeżo wykute w krasnoludzkiej kuźni. Płaszcze obszyte czarnym futrem kontrastowały ostro z bielą śniegu, a ich postawa była tak sztywna i godna, jakby strażnicy sami stali się częścią architektury.

Z górnych okien płynęła lekka, taneczna muzyka, przeplatana śmiechem i stukotem obcasów o marmurowe posadzki.

Gdy bohaterowie przekroczyli bramę, ujrzeli dziedziniec przekształcony w baśniową scenerię.

Pomiędzy Czterema Dębami zawieszono girlandy z jedwabiu i kryształów, których powierzchnia odbijała blask lampionów. Każda gałąź drzew była ozdobiona lampami w kształcie liści, a z ich wnętrza płynęły magiczne światła — zielonkawe, błękitne i złote — jak echo Baśniodziczy, jak wspomnienie miejsc, które Hilda znała lepiej niż ktokolwiek.

Na środku dziedzińca stała lodowa rzeźba ukształtowana jak smok. Jej paszcza tryskała cienkimi strumieniami wody, które zamarzały w locie, tworząc migoczące nici szkliwa.

Goście przybywali w karetach, saniach i pieszo — lordowie, kupcy, inwestorzy oraz arystokraci z Neverwinter, Waterdeep, Luskan, a nawet Phandalin. Ich stroje były jak festiwal bogactwa: pióra, jedwabie, złoto, srebro, diamenty i barwne materiały, które błyszczały jak tafle jezior o świcie. Maski wykonano z metalu, skóry, drewna, a niektóre z nich… z magii. Widziano kobiety w sukniach przypominających skrzydła motyli, mężczyzn w płaszczach obszytych futrem, z laskami ozdobionymi drogocennymi kamieniami.

A jednak — mimo tej ferii kolorów i świateł — w cieniu murów unosił się delikatny chłód, nie ten zwykły zimowy, ale jakby drżenie powietrza. Jakby coś czekało.

Wielkie drzwi sali balowej stały otworem. Wnętrze było jasne jak dzień.

Z sufitu zwisały dziesiątki kandelabrów, a w każdym płonęły magiczne płomienie w innych barwach — lazur, czerwień, złoto, ametyst. Ściany ozdobione były arrasami przedstawiającymi historię Wilczych Łęgów — bitwę z Vartraxem, koronację nowego burmistrza, przybycie pierwszych karawan kupców oraz triumf Bractwa Złotej Włóczni. Nad arrasami unosiły się półprzezroczyste, animowane projekcje duchowe, ożywiające sceny, gdy ktoś przechodził obok.

Na środku sali błyszczała czarna podłoga z marmuru, tak wypolerowana, że odbijała światło niczym jezioro skute lodem. Tańczyły po niej dziesiątki par.

Muzyka wypełniała powietrze zaklęciem lekkości — lutnie, skrzypce, magiczne dzwonki.

Przy wejściu, na podwyższeniu, stał Jontek ubrany w ciemny, bogato haftowany płaszcz. Obok niego Elwira — promienna, piękna, choć wyraźnie u schyłku ciąży. Jej suknia miała barwę bezchmurnego nieba, a maska ozdobiona była symbolami gwiazd i wstęgami księżycowego światła.

Ich obecność przyciągała wzrok gości. Dla wszystkich byli uosobieniem nowych Wilczych Łęgów — ludzi prostych, którzy dzięki odwadze i poświęceniu stali się legendą.

Obok nich stała kapitan Geraldine, w ceremonialnym pancerzu, bez maski — jak mawiała, straż nigdy nie skrywa twarzy, gdy czuwa. To ona witała delegacje, zbierała prezenty i listy zapowiedzi.

Wśród tłumu widać było również braci Fiddletone — identycznie ubranych, w dopasowanych frakach i maskach komedii oraz tragedii. Rozgadani i rozbawieni, z kielichami w dłoniach, rozdawali uśmiechy jak ulotki.

W jednym z boków sali stał Buridan, a przed nim — jego najnowszy projekt: ogromna, zdobiona zbroja z mechanizmem ruchomych płyt. Gdy pociągnął za dźwignię, cała konstrukcja złożyła się w pozie salutującego żołnierza.

Tłum wybuchł gromkimi brawami.

Krasnolud uśmiechnął się szeroko, dumny jak zawsze, gdy jego dzieło robiło wrażenie.

Nad całym balem unosił się zapach kwiatów, wina i świec — słodki, ciepły, wręcz przyjemnie duszący. A jednak w tej symfonii woni kryło się coś jeszcze. Coś ledwie wyczuwalnego. Subtelny chłód, który nie powinien był się tam znaleźć. Drżał jak oddech zza kurtyny, jakby sala była o krok od zetknięcia się z czymś obcym, innym, niepokojącym.

Niektóre płomienie w kandelabrach migotały nieregularnie, jakby gubiły rytm. Raz jasne, raz przygaszone — jak oko, które mruga nie w porę.

Gdy bohaterowie weszli do komnaty, rozmowy przygasły. Wszystkie spojrzenia skierowały się na nich. Rozległy się ciche szepty, ukłony, a nawet kilka niepewnych oklasków. Dla mieszkańców byli bohaterami. Dla możnych — nową siłą, którą trzeba było traktować poważnie. Dla świata… legendą, która wciąż chodziła po ziemi.

Muzyka zwolniła, a herold, stojący przy wejściu, uniósł głos:

— Bractwo Złotej Włóczni, obrońcy północy, strażnicy Wilczych Łęgów!

Uwagę wszystkich zwrócono na nich. Światła świec zadrżały… a gdzieś wysoko, w cieniu galerii nad salą, coś się poruszyło. Ledwie, subtelnie. Zbyt gładko, zbyt płynnie. Tylko Hilda to zauważyła. Cień poruszył się z rytmem muzyki, jakby faktycznie tańczył. Ale jej oczy, wyostrzone wędrówkami po Baśniodziczy, nie myliły się.

Ambraxas ruszył przez salę ku tronowi przygotowanemu na drugim końcu — szedł wyprostowany, jakby każdy krok miał podkreślać, że jest tu dowódcą i wojownikiem, nie dekoracją na balu. Felix, jeszcze przed wejściem dalej w głąb sali, zatrzymał się przy Elwirze.

— Wyglądasz przepięknie. Służy ci ciąża — powiedział miękko.

Elwira uśmiechnęła się, wdzięczna, lecz w jej oczach błysnęło zmęczenie. Była już blisko rozwiązania i widać było, że marzy, by choć przez chwilę usiąść i odetchnąć.

Ambraxas idąc wzdłuż sali lustrował twarze przybyłych gości. Nie wyczuwał teraz żadnej ciemnej energii, ale jego myśli wracały uparcie do tamtego momentu sprzed kilku dni — do nekrotycznego tchnienia, które poczuł w zamku. Coś wtedy było blisko. Coś, co znał aż za dobrze.

Gdy doszedł do podestu, usiadł na tronie przeznaczonym dla dowódcy i założyciela Bractwa. Po jego bokach, na niższych miejscach, usiedli jego towarzysze — Hilda z kielichem w dłoni i błyskiem podejrzeń w oczach, i Felix. Goście nosili maski, a twarze za nimi były obce. Niepokojąco obce.

Ambraxas pochylił się lekko i powiedział półgłosem do swoich:

— Kilka dni temu… poczułem w zamku energię śmierci. Nekrotyczną. Krótką, ulotną. I nie wiem, skąd przyszła.

Hilda również się pochyliła.

— Cienie migoczą. Coś porusza się z muzyką, ale nie po tej stronie, co powinno — wyszeptała.

Felix nie czekał. Wstał i udał się do małego pomieszczenia za salą balową, gdzie w ciszy mógł przeprowadzić rytuał wykrycia magii.

Ambraxas siedział wciąż na swoim miejscu, rytmicznie uderzając szponami o oparcie tronu. Była to oznaka jego niecierpliwości, której nie potrafił ukryć. Uroczystości nigdy nie były dla niego — były jak więzienie.

Tymczasem Elwira błyszczała wśród gości, rozmawiając z damami i lordami z gracją, którą tylko ktoś wychowany na dworach mógł posiadać. Jontek stał u jej boku jak wartownik, wyraźnie pragnąc być gdziekolwiek indziej.

Buridan tymczasem próbował zagadać kapitan Geraldine, lecz odbijał się jak młot od stalowej tarczy.

— Jestem na służbie — powtarzała niezmiennie.

Krasnolud westchnął, po czym podszedł do stołu z ponczem. Gdy nabrał sobie do michy, Hilda bez trudu odczytała z jego ust:

— Co to jest za syf…?

Hobbitka parsknęła do kielicha, udając, że tylko popija wino i obserwuje gości. Z nudów czytała z ruchu ich warg — niektórzy mówili o interesach, inni o modzie, a niektórzy szeptali o bohaterach północy. Wszystko to mieszało się jak strumienie dźwięków i światła.

Co chwilę podchodzili lordowie, przywitać się i złożyć ukłon. Ambraxas odbierał to z chłodną uprzejmością, ale jego spojrzenie wciąż uciekało ku cieniom na ścianach.

W pewnym momencie, przez szeroko otwarte drzwi wejściowe, zobaczyli kolejną karetę — ogromną, zdobioną tak bogato, że można by nią obdzielić trzy inne powozy. Wysiadł z niej półork w odświętnym stroju, z licznymi złotymi łańcuchami przewieszonymi przez szeroki tors.

Herald uderzył berłem w podłogę.

— Gundren Rockseeker!

W sali rozległo się poruszenie. Gundren podszedł prosto do bohaterów i wykonał lekki ukłon.

— Gundren Rockseeker, do usług.

Ambraxas odpowiedział mu z pełnym szacunku skinieniem.

— Witaj, Gundrenie. Niejednokrotnie słyszeliśmy o twoich osiągnięciach.

Półork uśmiechnął się szeroko.

— Przybyłem z podarunkiem — oznajmił.

Wyciągnął przedmiot owinięty w materiał. Gdy rozwinął tkaninę, oczom bohaterów ukazało się berło — zdobione, ciężkie, pokryte runami.

— Zaklęte w naszej kopalni. Jeden ruch potrafi zgasić każde światło… a potem je znów zapalić.

Ambraxas podziękował i poprosił, aby przekazać je Felixowi — dar ten będzie idealny dla kapłana Selûne.

— Idź do Buridana — dodał paladyn. — Może ma przy sobie prawdziwe krasnoludzkie piwo.

Gundren skinął mu z entuzjazmem i ruszył prosto do krasnoluda.

Na balu pojawił się nawet Elminster — jak zawsze wyglądający, jakby wszedł tu z innej epoki i innego świata. Mimo tłumu, błyskotek i muzyki emanował od niego spokój człowieka, którego nic nie jest w stanie zaskoczyć.

Ambraxas skinął mu głową na powitanie.

Felix zbliżył się do arcymaga i odezwał się z lekkim uśmiechem:

— Elminsterze, taka zabawa ominęła cię ostatnim razem.

Czarodziej poprawił kapelusz i odparł:

— Ooo, słyszałem, że poradziliście sobie całkiem dobrze.

Zamienili jeszcze kilka grzecznościowych zdań. Elminster wypytał o sprawy duchowe Wilczych Łęgów, Felix zapytał go o kilka detali związanych z astronomią, a potem arcymag — jak gdyby nigdy nic — udał się na degustację serów.

Bal trwał. Muzyka płynęła jak zaklęcie, śmiechy odbijały się od marmurów, a wino lało się strumieniami, rozświetlając policzki gości. Minuty mijały, a z każdą z nich atmosfera stawała się coraz lżejsza.

Aż do momentu, gdy… coś się zmieniło.

Ledwie wyczuwalne drgnięcie powietrza. Cienie jakby się wyciągnęły. Płomienie w niektórych kandelabrach przygasły o odcień — tak subtelnie, że tłum tego nie zauważył. Ale bohaterowie poczuli to natychmiast.

Nekrotyczna magia obudziła się. Znowu.

Ambraxas poczuł to pierwszy — ostre ukłucie energii śmierci, jak lodowy oddech na karku. Tym razem lokalizacja była wyraźna: jego gabinet, wysoko nad salą.

Paladyn powoli wstał z tronu, spojrzał na swoich towarzyszy i skinął im głową — gest subtelny, ale oczy mówiące wszystko: Coś jest nie tak. Ruszamy.

Wszyscy natychmiast zrozumieli. Ruszyli w różnych kierunkach, starając się nie zwracać na siebie uwagi. Ale goście mieli inne plany.

Zanim Hobbitka zdołała zrobić krok, drogę zastąpiła jej delegacja z Waterdeep — dwójka niziołków w bogato zdobionych maskach.

— Ach, pani Hilda! — odezwał się pierwszy. — Reprezentuje pani interesy naszej rasy doskonale! Musimy zapytać… czy to prawda, że ma pani pewne… połączenia z Baśniodziczą?

Hilda, zbyt dobrze wychowana, by spławić swoich pobratymców, zatrzymała się i zaczęła odpowiadać na ich pytania, choć jej oczy co chwilę uciekały ku Ambraxasowi i Felixowi.

Do drakona podszedł tłusty baron, ociekający złotem i perfumami o zapachu przejrzałych winogron.

— Ja, pan Ambraxas! — powiedział, wyciągając spoconą dłoń. — Mam dla pana propozycję. Zainwestowałem w te ziemie, chcę otworzyć sklep z najróżniejszymi trunkami, ale słyszałem… słyszałem, że ma pan dojścia do cudownego piwa! Ale nikt mi nie chce nic powiedzieć!

Ambraxas nie zatrzymał się nawet na sekundę.

— Gonią mnie teraz pewne sprawy. Proszę rozmawiać z Buridanem.

— Ależ oczywiście, nie będę pana zatrzymywać! — zawołał za nim baron, już pędząc w stronę krasnoluda jak mucha do miodu.

Do kapłana podszedł ogromny goliat — wysoki jak drzewo, szeroki jak stodoła.

— Przepraszam, że przeszkadzam… potrzebuję błogosławieństwa Selûne — powiedział, pochylając głowę.

Felix położył dłoń na jego ramieniu. Z jego palców popłynęło srebrne światło, układając się na skórze goliata w kształt konstelacji gwiazd, które rozbłysły jak świeży śnieg pod księżycem.

Widząc to, tłum eksplodował.

— Ja też!
— Proszę mnie pobłogosławić!
— I mnie!
— A moje dziecko!?
— Panie kapłanie, Panie kapłanie!

Felix uniósł obie ręce, uspokajając ich gestem.

— Proszę poczekać. Zaraz wrócę. Muszę zaczerpnąć mocy bogini.

Taki autorytet budził w nich szacunek, więc tłum się rozstąpił — na chwilę.

Hilda utknęła wśród niziołków. Ale Felix i Ambraxas zdołali wymknąć się z sali balowej.

Gdy tylko minęli próg balowej sali, muzyka i śmiech za nimi przytłumiły się jakby ktoś zamknął wieko skrzyni. Ambraxas i Felix wymienili szybkie spojrzenie — bez słów, bo słowa były teraz przesadą — i ruszyli biegiem.

Korytarz prowadzący do gabinetu Ambraxasa był ciemniejszy niż powinien. Płomienie w kinkietach nie świeciły jasno, lecz jakby bały się rozproszyć mrok.

Wpadli do środka.

Pokój tonął w półmroku. Tylko jedna świeca dogasała na biurku, płomień zwężał się i wydłużał — drżący, niespokojny, jakby próbował mówić, ostrzec… ale nie miał języka. I wtedy to usłyszeli.

Skrobanie. Ciche. Lekkie. Ale znajome.

Jakby coś małego poruszało się w kącie, za beczkami, skryte w cieniu. Skrobanie ustało natychmiast, gdy tylko zrobili krok naprzód. A wtedy uderzył ich zapach. Słodkawy. Niepokojący. Zapach stęchłego ciasta, zakurzonej mąki, starości. Felix drgnął. Bo dopiero teraz zobaczyli go naprawdę.

Rodgier. Ale nie taki, jakiego pamiętali. Nie stał. Unosił się. Jego sylwetka miała kształt człowieka, lecz ciało nim nie było.
Cały, od czubka głowy po końce palców, był dymem. Cienistym, drgającym, czarnym jak sadza, ale mięsistym jak poruszające się powietrze nad rozgrzanym metalem. Chwilami jego postać rozpadała się, a wtedy widać było, że każdy fragment cienia…
…każdy strzęp, każdy kawałek… jest szczurem. Malutkim, cienistym, półprzezroczystym, z oczami jak krople atramentu.

Szczury biegały w nim, po nim i przez niego — tworzyły go. Jakby jego ciało istniało tylko dlatego, że one istniały. Tam gdzie powinny być oczy, świeciły dwa migoczące punkty — nie żywe, nie ogniste. Jak żar gasnącego węgla. Patrzył nimi prosto na nich. Na stole obok leżało niedokończone ciasto — to samo, które kiedyś kochał. Okruszki unoszące się w powietrzu i rozpadające, gdy tylko cienista dłoń próbowała ich dotknąć. I wtedy przemówił.

Głos nie był głosem. To był szmer. Szept setki gardeł. Brzmienie jakby mówiło z każdego kąta pokoju jednocześnie:

— Nie skończyłem jeść… nie mogłem dokończyć wtedy. Słyszycie mnie, prawda? Wy zawsze słyszycie.

Cień Drżał. Przez chwilę jego sylwetka przybrała bardziej ludzki kształt — profil, który znali. Ramiona, które pamiętali. Twarz dziecka, które kiedyś uratowali. Ale ciało natychmiast rozerwało się z powrotem na dziesiątki szczurów, które spiralnie krążyły wokół pomieszczenia jak czarny ogień. Jeden z szeptów wysunął się ponad inne, rozciągnięty, jakby wypełzał z szpar pomiędzy deskami:

— Wracam, bo tu zostawiłem smak.

Felix uniósł dłoń. Srebrna poświata zaczęła zbierać się wokół jego palców. Wypowiedział modlitwę — rytuał odwołania nieumarłych. Rodgierd odwrócił głowę, a potem rozpadł się. Nie jak dym rozwiany. Nie jak mgła. Ale jak plaga. Dziesiątki cieni wystrzeliło w powietrzu, przebiegając po ścianach, suficie, podłodze. Skrobanie zagłuszyło bicie serc. Szept odbijał się echem w głowach, ale słów już nie dało się uchwycić.

Cienie szczurów mknęły przez pokój jak żywa burza — i nagle wszystko ustało. Pokój zamilkł. Był pusty. Jakby nic nigdy tam nie stało. Tylko zapach starego ciasta został. Oraz ślady łapek odciśnięte w kurzu na podłodze — maleńkie, cieniste, prowadzące… w stronę sali balowej. Szczurze cienie rozbiegły się po całej warowni.

Dwójka bohaterów wróciła do sali balowej niemal biegiem, choć starali się, by wyglądało to jak zwykły szybki krok. Nic nie wskazywało, by cokolwiek się tam działo — muzyka brzmiała jak wcześniej, śmiechy odbijały się od ścian, a światła tańczyły na maskach gości. Jedynie Hilda wyglądała na uwięzioną — otoczoną przez grupkę swoich adoratorów, niziołków w eleganckich frakach, którzy najwyraźniej byli zachwyceni możliwością rozmowy z bohaterką północy.

Felix, widząc Elminstera przy stole z serami, podszedł do niego dyskretnie. Arcymag właśnie kroił jakiś intensywnie pachnący ser i wyglądał na szczerze zaangażowanego w degustację.

— Elminsterze — zaczął kapłan cicho — duchy szczurów wróciły. I Rodgierd… choć nie takim, jakim go pamiętamy.

Elminster uniósł brew z autentycznym zaciekawieniem.

— Ooo? Cieniste formy? Wielogłos? Rozpadające się struktury? Och… to brzmi jak problem — skwitował tonem, jakby mówił o plamie na dywanie.

— Jeśli dusze nieumarłych szczurów sprzęgły się z jego… — mruknął Elminster, wąchając kawałek sera — to musiały znaleźć kotwicę. A mrok, który odczuliście, najpewniej otworzył im przejście. Włóżcie ich tam, skąd przyszli. Czasem wystarczy wrzucić problem przez okno. Dosłownie.

Że to powiedział Elminster, czyniło rzecz jeszcze bardziej absurdalną. W tym momencie pojawiła się Elwira, trzymając się za brzuch, jakby zarówno dziecko, jak i magia ją ciągnęły w różne strony.

— Też to poczułam — wyszeptała. — Ale nie mogę wam pomóc… Idźcie do spiżarni. I weźcie Jontka — z naciskiem. — On wie, gdzie są okna. Jontek ruszył za nimi. Felix spróbował wyciągnąć Hildę z tłumu niziołków.

— Wybaczcie, moi mili, ale Hilda jest nam potrzebna… — zaczął łagodnie.

— Och, ale tylko jeszcze jedno pytanie! — pisnęła niziołka. — Czy to prawda, że pije pani z królem Oberonem!?

Hilda już otwierała usta, ale Jontek wkroczył jak burza.

— Dajcie jej odetchnąć.— powiedział tonem kapłana, który w swoim domu ma czarownicę w ciąży.

To poskutkowało. Hobbitka wyrwała się i ruszyła za drużyną. Ambraxas natomiast prześlizgnął się przez salę jak cień wśród świateł — nikt go nie zatrzymał, nikt nie ośmielił się zagadać wojownika, który miał w oczach błysk gotowości bojowej. Wkrótce wszyscy zebrali się razem i dobiegli do podziemi zamku.

Za ciężkimi drzwiami znajdowała się ogromna spiżarnia. W środku pachniało wanilią, cukrem i… paniką.
Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało normalnie — półki uginające się pod słoikami, bochenkami chleba, miodami, rzędy ciast przygotowanych na bal. Ale gdy tylko przekroczyli próg… powietrze zawirowało.

Mąka uniosła się jak mgła. Słoiki zaczęły podskakiwać. Z sufitu sypały się okruszki ciasta.

Pośrodku pomieszczenia powstało małe, szalone ciastowe tornado. W jego centrum unosił się talerz z tortem, tańcząc jak zaczarowany. A wokół latały dziesiątki cienistych szczurów, nerwowo pstrykających zębami i próbujących złapać każdy okruszek. Wtedy rozbrzmiał szept — ostry, gniewny, znajomy:

— To moja beza. Nie dotykać. Mojej. Bezy.

Ambraxas spróbował rozproszyć magię w pomieszczeniu. Energia przeszyła pokój jak podmuch burzy i część tortów zaczęła spadać.

— Ratujcie torty! — wrzasnął Jontek, rzucając się na kolana. — To jest budżet miasta!

W tym momencie Hilda dostała w twarz babeczką.

Rozpętało się polowanie. Małe okienko pod sufitem było otwarte — jedyna droga na zewnątrz. Ambraxas złapał jednego cienistego szczura i cisnął nim w kierunku okna — ten rozpłynął się jak dym.

Hilda odgarnęła krem z jednej powieki i syknęła:

— Najpierw Rodgierd.

Wtedy wszyscy naraz rzucili się na niego. Uchwycili jego przelewające się cieniste ciało, zmagali się z wirującymi szczurami, a potem — wspólnym wysiłkiem — wypchnęli go przez okno. Cień wystrzelił na zewnątrz, rozpryskując się jak rozbita kałuża atramentu. Razem z nim zniknęły wszystkie szczury. Spiżarnia ucichła. Została tylko mąka opadająca jak śnieg, torty na podłodze, i zapach wanilii unoszący się w powietrzu.

Ale Ambraxas już czuł coś innego. Nekrotyczna energia. Tym razem nie dochodziła z gabinetu. Tylko z góry, z sali balowej.

Bohaterowie spodziewając się kolejnego ataku cienistych stworów, wrócili czym prędzej do sali balowej. Przy wejściu uderzył ich ponownie gwar tańców, muzyki i rozmów, a ludzie wirujący po parkiecie nie mieli najmniejszego pojęcia, że ledwie kilka pięter niżej rozgrywała się walka o spokój całej warowni. Ich oczy szybko wyłapały niepokojący szczegół — w ogromnej misie z ponczem pływało kilkanaście cienistych szczurów, połyskujących w czerwonym płynie niczym czarne sylwetki na topieli. Słychać było ciche pluski, śmiechy i coś w rodzaju szczurzego śpiewu.

Obok nich pojawiła się Elwira, dzierżąc brzuch i ledwo ukrywając niepokój.

— Tamtym oknem. Szybko je wyrzućcie.

Muzyka zaczynała cichnąć, kończąc jeden z tańców, a bohaterowie działali błyskawicznie. Felix ruszył biegiem na drugi koniec sali, wskoczył na podwyższenie i podniósł ręce, by zwołać gości. Jego głos rozlał się po komnacie niczym srebrne światło:

— A teraz, drodzy państwo! Abyśmy poczuli moc Selûne działającą w ciemności, odetnijmy się od światła! Podejdźcie, wznieście głowy ku niebu, otwórzcie swe serca i zamknijcie oczy! Skupmy się na błogosławieństwie bogów, którzy czuwają nad Wilczymi Łęgami!

Goście spojrzeli po sobie niepewnie, uznając to za… dziwne, ale duchowe. A to wystarczyło. Wszyscy skorzystali z ich nieuwagi.

Jontek dyskretnie wskazał Hildzie okno. Hilda pobiegła, chwyciła za klamrę. Ambraxas w tym czasie pakował szczury do torby bez dna — jednego po drugim, jakby łapał żywe cienie. Kilka z nich spadło na podłogę i rozbiegło się pomiędzy nogami gości.

Felix widząc to, natychmiast podniósł latarnię i jednym, pewnym gestem wyssał większość światła z pomieszczenia. Sala tonęła teraz w półmroku, a goście oniemieli widząc, jak kapłan unosi się w powietrzu, skąpany w srebrzystej aurze.

Hilda wykorzystała tę chwilę. Nim ktokolwiek zauważył, zanurkowała w tłum niczym cień między nogami gości. Wyłapywała cieniste szczury jeden za drugim, trzymając po kilka za ogony, a nikt nie zorientował się, że to nie pokaz artystyczny.

Ambraxas wyrzucał schwytane szczury przez okno — rozpadały się w powietrzu jak czarna mgła. Wtem rozległ się szept Rodgierda, pytający jak skrzypienie starych schodów:

— Kiedyś pili ze mną, a dziś mnie wyrzucają. Ludzie są tacy przewrotni.

Ambraxas bez wahania warknął:

— Nikt z tobą nie pił.

W tej samej chwili poncz w misie znów zrobił się klarowny. Szczury zniknęły.

Goście, przekonani, że byli świadkami jakiegoś mistycznego widowiska, zaczęli klaskać i wiwatować. Ludzie okrążyli każdego bohatera z osobna, a Felix omal nie został uduszony wdzięcznością. Oferowano mu dary, datki, komplementy i ofiarę w zamian za błogosławieństwo.

Ambraxas, chcąc uciec przed tłumem, wylał całą misę ponczu i pod pretekstem szukania sprzątacza odszedł. Ten prosty manewr działał jak zaklęcie — natychmiast zyskał przestrzeń.

Felix miał gorzej — jego otoczyli wierni i nie pozwolili mu odejść, zasypując prośbami, ofiarami i zachwytami nad jego mocą. A on musiał się z tym mierzyć z anielskim spokojem. Wydawało się, że wszystko wraca do normy.

Aż rozległ się pisk. Nagle, z podłogi, wyskoczyło kilka nowych cieni szczurów. Chwyciły za suknie, mankiety, welony i płaszcze możnych, ciągnąc ich w stronę drzwi. Wśród wciąganych była lady z Waterdeep, baron z Luskan oraz jeden z braci Fiddletone, który wył jak przestraszone dziecko i błagał o pomoc. Goście, nieświadomi zagrożenia, klaskali, myśląc, że to… kolejna atrakcja.

Ambraxas zareagował natychmiast:

— A teraz mały pokaz Bractwa Złotej Włóczni! Hilda, strażniczka lasu i obrońca Baśniodziczy, pokaże swoją zwinność, wyłapując spektralne szczury!

Goście krzyknęli z zachwytu. Hilda ruszyła. Zrobiła gwiazdę, potem potrójne salto. Wyskoczyła w górę i za pomocą magicznego pasa stanęła na suficie, biegnąc po nim niczym pająk. Ludzie patrzyli z otwartymi ustami.

Felix wykorzystał zamieszanie, wymknął się z tłumu i po drodze wyłapał kilka cieni. Hilda dosięgnęła reszty szczurów, zwinnie zjechała po filarze i unieruchomiła je wszystkie.

Jeden z braci Fiddletone nadal był ciągnięty — krzyczał, poganiając Felixa. Kapłan bez wysiłku złapał cienie i wyrzucił je za próg, gdzie rozpłynęły się jak dym.

Ambraxas dopadł ostatnie krążące po sali szczury. Te również wylądowały poza zamkiem, a kiedy ostatni cień zniknął, na zewnątrz, w białym śniegu, na chwilę pojawiła się postać Rodgierda.
Skinęła głową, czy może drgnęła — ciężko było to ocenić — po czym rozpadła się na nic.

Zagrożenie minęło. Goście zaczęli krzyczeć:

— Cudowny występ!
— Niesamowite!
— Niech żyje Bractwo Złotej Włóczni!

Impreza uspokoiła się — nekrotyczna energia zniknęła tak nagle, jak się pojawiła.

Felix odnalazł Elminstera i poinformował go, że problem został rozwiązany.

Czarodziej parsknął śmiechem.

— Muszę się wam do czegoś przyznać. Uznałem, że będzie zabawnie sprowadzić z powrotem Rodgierda. Ta impreza była strasznie nudna.

Ambraxas spojrzał na niego jak na katastrofę w ludzkiej formie.

— Wiesz, że to mogło zrujnować reputację bractwa? — spytał z chłodem w głosie.

— Och, spokojnie. Trzymałem rękę na pulsie. — Elminster machnął dłonią. — Poza tym, mnie tu nawet nie ma. To tylko jedna z moich astralnych projekcji.

Drakon odwrócił się bez słowa i ruszył na swoje miejsce, na tronie w cieniu komnaty. Usiadł, wbijając wzrok w Elminstera z mieszanką gniewu i niedowierzania.

Felix rozmawiał z arcymagiem jeszcze chwilę — ten przyznał, że przygotowywał ten żart od tygodnia — po czym kapłan wrócił do towarzyszy.

Reszta balu minęła już spokojnie. Muzyka stopniowo cichła, goście żegnali się wesoło, kulejąc po kilku głębszych, i w końcu zaczęli rozpływać się w zimowej nocy niczym świece dogasające na wietrze. Po kilku godzinach wielka sala była już pusta, pogrążona w półmroku lampionów i bladym blasku księżyca.

Noc była późna, cisza głęboka jak śnieg zalegający na dachach Wilczych Łęgów. W komnacie Bractwa siedzieli zmęczeni i nieco już podpici — Felix, Hilda, Ambraxas, Jontek i Buridan — trzymając w dłoniach ostatnie kielichy wina. Płomienie w palenisku żarzyły się czerwono, rzucając na ściany miękkie, pulsujące światło.

— Co to był za wieczór… — westchnął Jontek, opierając się ciężko o oparcie krzesła.

Ambraxas milczał. Wciąż przeżywał cały dzień, zastanawiając się, czy naprawdę nadaje się do życia w mieście. Do rozmów, polityki, balów, masek i towarzystwa lordów. Zbyt wiele w nim było ognia, wojny i honoru, zbyt mało cierpliwości do życia wśród dostojnych ukłonów. Hilda, już stojąc, gotowa opuścić pokój, zatrzymała się nagle.

Bo w tej samej chwili całe światło w pomieszczeniu zgasło. Jedynie czerwony żar z paleniska pozostał — pulsujący rytmicznie, jak czyjeś powolne, leniwe tchnienie. Cień w kącie poruszył się nieznacznie. Trzask kakby ktoś przeciął powietrze mieczem przerwał ciszę.

Z ciemności wyszedł mężczyzna w czarnym jedwabnym płaszczu. Kroki stawiał cicho, ale każdy dźwięk niósł się jak drżenie belki pod ciężarem czegoś nienaturalnego. Jego oczy jaśniały jak dwa żarzące się węgle – chłodne i złowieszcze, a jednak zatrważająco świadome.

Varikas. Usiadł przy stole jak ktoś, kto wraca do własnego domu. Jakby miejsce to należało do niego od zawsze. Hildę przeszedł dreszcz tak ostry, że aż ścisnęło jej gardło.

— Imponujące przyjęcie — odezwał się spokojnie, tonem człowieka komentującego pogodę.

Nikt nie odpowiedział. Varikas objął wzrokiem pokój.

— Wiecie, że oni też ucztują. Smoki. Nieumarłe, żywe, przeklęte — wszystkie. Zwołują się. I już stoją w tym momencie. — jego uśmiech był cienki jak rozcięcie noża — To nawet poetyckie.

Ambraxas uniósł głowę. Wiedział aż nazbyt dobrze, że nie mają szans pokonać go tutaj, teraz. Ale to nie znaczyło, że zamierzał okazać strach.

— Nie jesteś tu mile widziany. Nikt cię nie zapraszał.

Varikas spojrzał na niego z pobłażliwym rozbawieniem.

— Nie potrzebuję zaproszenia. A wy chcecie usłyszeć, co mam do powiedzenia.

Felix natychmiast wszedł mu w słowo, próbując zakwestionować każde zdanie arcydiabła.

— Smoki. — zaczął ponownie. — Co wy wiecie o smokach tak naprawdę? O ich zwyczajach? O tym, jak żyją?

— Wiemy, jak je zabijać. Wielokrotnie to udowodniliśmy. — odparł Ambraxas krótko, nie spuszczając oczu z Varikasa.

— To prawda. — przyznał spokojnie arcydiabeł. — Wiecie, jak zabijać smoki.

Drakon poprawił się na krześle.

— Hilda wie o smokach wszystko.

Varikas uniósł brwi z rozbawieniem.

— Cóż… smoki mają to do siebie, że są aroganckimi, zadufanymi w sobie samotnikami.

Felix wszedł mu znów w słowo, ale Varikas przerwał, tym razem jego ton był ostrzejszy:

— Jeszcze jedno słowo, kapłanie, a ta rozmowa skończy się inaczej.

Felix zamilkł.

Varikas mówił dalej, jakby opowiadał historię przy kominku:

— Po raz pierwszy od tysiącleci smoki zwołują się razem. Nazywają siebie Kręgiem Popiołów. Jeśli ich nie powstrzymacie… Vartrax był tylko preludium.

W oczach bohaterów odbił się blady blask zrozumienia i niepokoju.

— Nie wiem natomiast, gdzie można ich znaleźć. — dodał, po czym uśmiechnął się. — Ale mam informację. I dary.

Spojrzał na Felixa.

— Artefakt, który należy do samej Selûne. Przyda ci się w walce ze smokami.

W głosie Felixa nie było słychać pewności, ale nie wyczuł kłamstwa.

Potem spojrzał na Ambraxasa.

— A dla ciebie… wiem, gdzie znajduje się ten, na którego tak długo polowałeś.

Wzrok paladyna stwardniał. Na końcu spojrzał na Hildę.

— Wiem, gdzie jest pewna osoba, która miała umrzeć… a jednak żyje. Odnalezienie jej nie będzie łatwe.

Hilda zesztywniała, zęby zacisnęły się tak mocno, że aż pobielały jej knykcie. Varikas opadł wygodnie na oparcie krzesła.

— Uznajcie to za prezent. Nie za umowę. Wiem, co myślicie o diabłach. Ale wróg mojego wroga jest moim sojusznikiem. Choćby tymczasowym.

Felix, próbując znaleźć logiczne wyjaśnienie, zapytał go, dlaczego w ogóle im pomaga. Varikas wzruszył ramionami.

— Krąg Popiołów nie jest czymś, z czym chcę mieć do czynienia. Sytuacja uczyniła z nas niechcianych sojuszników. Mamy wspólne interesy.

Ambraxas, twardy jak skała, jedynie wycedził:

— Zgodzę się tylko dla Hildy. Jeśli ona się zgodzi.

Drakon wiedział, czego Hilda szukała od lat. Widział to w jej oczach, choć ona nie potrafiła wypowiedzieć ani jednego słowa. Varikas wstał.

— Nie chcę psuć wam wieczoru. Skontaktuję się z wami niedługo.

Pojawił się z trzaskiem i w ten sam sposób zniknął, pozostawiając w powietrzu smugi iskier, które szybko zgasły. Komnata znów była cicha. Tylko palenisko pulsowało czerwonym światłem, a bohaterowie siedzieli w jego blasku, w milczeniu, które powiedziało więcej niż słowa.

Type of Model
Collection Model
Provider
Collection Provider
Bundle
Collection Bundle
Species
Collection Species
Race
Collection Race
Class
Collection Class
Gender
Collection Gender