Zew Krwi Smoków

Rozdział 11:

Serce Vartraxa

18/10/2025

Poranek był zimny i cichy, jakby świat wstrzymał oddech. Różowa poświata dopiero zaczynała muskać wschodni horyzont, gdy Bao Bei — tabaxi o ciele gibkim i lekkim jak cień — poruszał się przez las bez najmniejszego szelestu. Jego łapy stąpały po wilgotnej ziemi, nie wydając dźwięku, a para z jego oddechu unosiła się w powietrzu niczym duch. Trop, za którym podążał, prowadził go coraz głębiej w dzicz, w stronę zapomnianych ruin, gdzie — jak mówiła Elwira — mógł odnaleźć ślad następnego klejnotu swego klanu.

Mgła spowijała las, a chłód wciskał się pod futro mnicha. Wszystko było nienaturalnie spokojne. Ptaki milczały, nie słychać było nawet zwykłego chrzęstu gałęzi. Świat wyglądał jak zatrzymany obraz — jedynie delikatny wiatr poruszał liśćmi, niosąc ze sobą coś nieuchwytnego, jak wspomnienie dawnego echa.

Nagle Bao poczuł coś — nie dźwięk, nie zapach, lecz wibrację, ledwie wyczuwalny dreszcz przechodzący przez ziemię. Z początku subtelny, jak daleki grzmot pod powierzchnią świata, lecz po chwili powtórzył się. I znów. Coraz mocniejszy, coraz bardziej rytmiczny. Przyklęknął na skale, kładąc dłoń na wilgotnej ziemi. Poczuł, jak pulsuje — nie jak martwa skała, lecz jak ciało żywej istoty, serce budzące się po tysiącach lat snu.

Niebo nad nim zbladło, a ciszę przeciął głuchy huk, gdzieś daleko, w głębi lasu. Pomiędzy drzewami błysnęło światło — zimne, błękitne, przeniknięte nekrotyczną energią. Bao, kierowany instynktem, jednym skokiem wspiął się na drzewo, by zyskać lepszy widok. I wtedy ujrzał coś, czego nie zapomni do końca życia.

Daleko za wzgórzami eksplodował słup światła. Potem drugi. I trzeci. Kolejne punkty zapalały się na powierzchni ziemi jak gwiazdy, tworząc olbrzymi wzór, jakby ktoś rysował runy o rozmiarze całego kontynentu. Każdy błysk niósł ze sobą falę mocy, która wyginała drzewa i rozdzierała powietrze. Futro Bao stanęło dęba, a powietrze zgęstniało tak bardzo, że trudno było oddychać — jakby sam tlen uciekał z tego świata.

Niebo nagle pociemniało. Cień przetoczył się przez horyzont — większy niż góry, głębszy niż noc. I wtedy mnich zobaczył to: olbrzymią sylwetkę smoka. Nie leciał, nie szybował — po prostu unosił się, powoli, majestatycznie, a cały świat jakby rozstępował się, by go przepuścić. Z jego gardła nie wydobył się ryk, a jednak ziemia i las zadrżały w niemym przerażeniu. Kora drzew pękała, soki kipiały, z korzeni sączyła się zielona energia, a rośliny wokół Bao zaczęły się poruszać — nie jak poruszane wiatrem, lecz jakby próbowały żyć.

Pnie prostowały się i wyginały, przybierając kształty przypominające ręce; mchy i paprocie pełzały po kamieniach jak mięśnie. Cały las ruszył. Potężne skrzydła smoka przesłoniły niebo, a cień spłynął po koronach drzew jak ciemny płaszcz. Jego pazur, większy niż cała dolina, przeciął horyzont, a świat na chwilę zamarł.

Bao zeskoczył z drzewa. Nie czuł strachu — tylko jedną, czystą myśl: muszę wrócić do kasztelu. Tam, w murach z kamienia, miał choć cień szansy na przetrwanie. Nie dla siebie samego — dla swoich towarzyszy, dla braci, z którymi dzielił drogę. Jeśli przeżyje, będzie mógł kontynuować swoją misję.

Rzucił się biegiem przez dolinę. Las drżał wokół niego — liście falowały, lecz nie poruszał ich wiatr, a rytm czegoś bijącego pod ziemią. Gdy mijał pnie, kora marszczyła się jak mięśnie, a drzewa wyginały ku niebu, jakby próbowały zaczerpnąć oddechu. Nagle jedna z gałęzi chwyciła go za futro i szarpnęła w górę. Wyrwał się z impetem, zostawiając za sobą krwawy ślad, i biegł dalej, w dół błotnistego jaru.

Mech na ziemi poruszał się najpierw jak oddech wiatru, potem jak fala. Zielona masa wzniosła się w powietrze, tworząc wijące się ciało z korzeni porośniętych mchem, zakończonych otworem przypominającym paszczę. Bao przetoczył się po śliskim pniu, odbił od kamienia i rozciął potworne stworzenie pazurami. Zielony sok trysnął, pachnąc gnijącym miodem, ale mnich nie zatrzymał się ani na chwilę.

Ziemia przed nim zaczęła świecić. Kręgi run wypalone jak znamiona pulsowały błękitnym i fioletowym blaskiem. Z każdego unosiła się dusząca mgła, a w powietrzu rozbrzmiewały szepty — nie słowa, lecz dźwięki o obcej tonacji, jak śpiew duchów. Gdy jego stopa zahaczyła o krawędź jednej z run, fala energii przeszła przez jego ciało. Mięśnie zesztywniały, futro stanęło dęba, ale nie zatrzymał się.

Biegł dalej, aż dotarł do miejsca, gdzie wąwóz kończył się potężnym pniem. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak powalone drzewo, lecz gdy zbliżył się, kora pękła, a w jej wnętrzu otworzyły się dziesiątki oczu, spoglądających wprost na niego. Zareagował w ułamku sekundy — zsunął się pod pniem, unikając paszczy, która zatrzasnęła się dokładnie tam, gdzie chwilę wcześniej była jego głowa.

Mgła spływała z nieba, gęsta i popielata. Nie była chłodna, lecz zimna jak śmierć. W jej głębi majaczyły twarze — zarysy, które znikały, gdy tylko próbował się im przyjrzeć. Każdy jego krok odbijał się echem własnego oddechu. Bao wstrzymał powietrze w płucach i ruszył naprzód, lekki jak duch, przemykając przez widmowy mrok.

Ziemia pod nim błyszczała jak woda, lecz nie odbijała światła. Grunt miękł pod jego ciężarem, bulgotał i wydzielał zapach gnijącej magii. W głębi coś się poruszało. Mnich wskoczył na korzeń, potem na kolejny, skacząc jak tancerz nad topieliskiem. Błoto tryskało pod nim, lecz nie sięgało jego futra.

Nagle powietrze przed nim pękło — niebo i ziemia zlały się ze sobą w nienaturalnym załamaniu światła. Po jednej stronie drzewa drżały, po drugiej stały nieruchomo. Pomiędzy nimi rozciągała się czarna pustka. Bao rzucił się naprzód, ślizgając się po ziemi, przelatując przez szczelinę w tej samej chwili, gdy światło znów się zapadło.

Niebo drżało. Zmęczony mnich biegł dalej, gdy nad doliną rozległ się trzepot skrzydeł. Potem spadł deszcz — nie wody, lecz martwych ptaków. Setki ciał uderzały o ziemię, a ich cienie odlatujące w przeciwnym kierunku wiły się w powietrzu jak dym. Bao wbiegł na skałę, przetoczył się ponad cieniami i schował pod pniem. Poczuł zimny powiew — cienie przeszły nad nim jak chmura. Wyskoczył z ukrycia i pędził dalej.

W samym sercu doliny rosło drzewo ogromne jak góra, jego liście błyszczały jak gwiazdy, a każdy z nich świecił runicznym blaskiem. Pień pulsował w rytmie potężnego serca, którego bicie rozbrzmiewało w powietrzu. Bao wspiął się po jego korze, czując, jak drzewo drga pod jego dotykiem. Zeskoczył z gałęzi w chwili, gdy korona eksplodowała błękitnymi iskrami.

W oddali majaczył już kasztel. Ziemia przed nim rozstąpiła się, ukazując rozpadlinę pełną ognistych korzeni. Słyszał dzwony bijące z murów. Niebo zapłonęło ponownie. Bao pędził, jego pazury odbijały się od płonących konarów, aż w końcu przeskoczył nad przepaścią — w tej samej chwili, gdy ziemia za nim eksplodowała w fali płomieni.

Cel był tuż przed nim.

W tym samym czasie, gdy Bao przedzierał się przez rozszalały las, w kasztelu panował gorączkowy ruch. Buridan, z twarzą zaczerwienioną od wysiłku i głosem niosącym się po całym dziedzińcu, rozdawał broń chłopom i parobkom.

— Stoicie na nogach, to możecie walczyć! — ryknął, wciskając w dłonie drżących wieśniaków włócznie i topory.

Nieopodal, Rupert, znany raczej z odwagi przy kuflu niż w boju, ukrył się za beczką przy karczmie. Ściskał w dłoniach żeliwną patelnię, jakby była najpewniejszym orężem, jaki mógł znaleźć. Jego oczy szeroko śledziły zamieszanie, a wargi poruszały się w niemym przekleństwie.

Z wnętrza karczmy i pobliskich domów wypadła czwórka poszukiwaczy przygód w pełnym uzbrojeniu — dwóch krasnoludów: Hroldin Stalowa Krew, brodaty wojownik o twarzy jak wykutej z granitu, oraz mistrz wynalazków Allamarus, brat Buridana, niosący na plecach torbę pełną tajemniczych narzędzi. Towarzyszył im biały drakon Velrix, jego łuski połyskiwały jak lód w świetle pochodni, oraz elfia łowczyni Ellowyn — smukła, z długimi włosami o barwie ciemnego srebra i łukiem, który błyszczał jak skrzydło motyla. Wszyscy byli gotowi do walki, zajmując pozycje na murach i wzdłuż dziedzińca, by wspomóc obronę kasztelu.

Buridan tymczasem skończył rozdawać broń i zniknął w swoim warsztacie. Po chwili wyszedł, dźwigając ciężką skrzynię z runami wyrytymi w stali. Postawił ją z hukiem na ziemi, uniósł młot i uderzył z pełnej siły. Skrzynia rozłożyła się z metalicznym szczękiem, ukazując wnętrze — krasnoludzkiej roboty działo, solidne, ozdobione starymi znakami rzemieślników z podgórskich fortec.

— Prezent od mojego brata! — zagrzmiał z dumą, klepiąc metalową lufę. Jego czeladnik już ładował amunicję, drżąc z ekscytacji i strachu.

Na murach Geraldine wydawała polecenia strażnikom, którzy ustawiali kosze pełne pochodni i strzał. Ich twarze były napięte, lecz w oczach płonęła determinacja. Z dziedzińca rozległ się głos Felixa, donośny i niecierpliwy:

— Gdzie jest nasz dowódca?! Ambraxas, idziesz do nas?!

Drakon, stojący wciąż na balkonie, spojrzał w dół na swoich towarzyszy. Błysk przeszedł po jego oczach — bez słowa zeskoczył. Jego ciężkie ciało spadało, lecz szpony wbiły się w mur, spowalniając upadek. Po chwili stanął na ziemi, potężny, gotowy do walki, i razem z resztą drużyny ruszył w stronę bramy.

Dzwony uderzyły po raz trzeci, ich głęboki dźwięk rozszedł się echem po dolinie. Na horyzoncie coś się poruszyło. Edmund, stojący na szczycie wieży, przymrużył oczy i zasłonił twarz dłonią przed oślepiającymi błyskami magii. Spojrzał ponownie — i wtedy go zobaczył.

Między drzewami ktoś biegł. Samotna sylwetka, poruszająca się z prędkością cienia. A za nią walił się cały las — drzewa gięły się i pękały jak trzciny, ziemia eksplodowała, a powietrze niosło ryk, który rozdzierał niebo.

— To Bao! — krzyknął Edmund, a jego głos przeszył gwar na dziedzińcu.

Elwira wybiegła na otwartą przestrzeń i uniosła różdżkę, gotowa wspomóc przyjaciela magią. Jontek chwycił za symbol swego boga i rozpoczął modlitwę, słowa jego błogosławieństwa ginęły jednak w huku drżącej ziemi. Rupert, wciąż stojąc na beczce i ściskając swoją patelnię, uśmiechnął się blado.

— Na moją duszę… i moje piwo. On przeżył. — wymamrotał z niedowierzaniem.

I rzeczywiście — Bao wpadł na dziedziniec jak cień zrodzony z chaosu. Jego ciało pokrywało błoto i popiół, a w powietrzu wokół niego unosiły się iskry i mgła. Za nim ziemia pękała i zapadała się niczym fala rozbijająca o mury. Gdy tylko przekroczył bramę, wrota zatrzaśnięto z hukiem. I w tej chwili — świat ucichł.

Nastała cisza, gęsta, ciężka, przerywana tylko przyspieszonym oddechem żołnierzy. Od tego dnia Bao zyskał w Wilczych Łęgach nowe imię: Bao, Ten, Który Przebiegł Przez Las Gniewu.

Drużyna była znów w komplecie. Zebrała się pod bramą, wymieniając krótkie spojrzenia pełne zmęczenia i ulgi. Wspomogli się magią, wzmacniając swoje siły, a wszyscy zdolni do walki na dystans udali się na mury.

Buridan, jak się okazało, miał jeszcze jedną niespodziankę — za murami kasztelu pozostawił beczki swojego krasnoludzkiego browaru. Gdy ktoś wspomniał o tym, krasnolud zaśmiał się szorstko.

— Jeśli nie możemy się ich napić, to niech przynajmniej wybuchną z honorem!

Zdecydowali, że wykorzystają je jako materiał wybuchowy — wystarczyło tylko podpalić. Buridan zostawił im również cztery bomby rozmieszczone na murach. Krasnoludzka robota — ciężka, precyzyjna i śmiercionośna.

Przygotowania dobiegły końca. Kasztel stał w oczekiwaniu, cichy, gotowy. W powietrzu unosił się zapach prochu, potu i modlitwy.

Pierwsza fala nieumarłych uderzyła w Wilcze Łęgi jak lodowaty przypływ — morze trupich ciał, które pchnęło ku murom kasztelu. Większość z tych istot poruszała się z wahaniem i przerażeniem w zniekształconych oczodołach; błogosławieństwo Hoara zdawało się działać odpychająco wobec wielu z nich, nadając obronie odrobinę nadziei.

Na rozkaz Ambraxasa — z precyzją wynikającą z wojskowego doświadczenia — Hilda, Ellowyn oraz wszyscy strażnicy wycelowali i oddali salwę w stronę trzech najbliższych beczek Buridana. Strzały i kule trafiły je idealnie; eksplozje natychmiast wyrwały niszę w szeregach nieumarłych, tworząc krwawy przełom i oddając chwilę tchu obrońcom. Geraldine krzyczała rozkazy i podnosiła morale, jej głos jak stal wpychał ludzi do działania choć serca biły im szybko.

W oddali nekrotyczna wiwerna uniosła się w powietrze, wirując nad murami kasztelu. Przeleciała wzdłuż murów i zionęła kwasem, który rozlał się po kamieniu, rozżarzając powierzchnię, ale na szczęście nie zadał katastrofalnych strat. Jeden z nieumarłych podniósł powykręcaną laskę i wystrzelił z niej magiczny promień ponad mury — raził ochotnika, który padł, gdy Ambraxas od razu obrał go za cel.

Felix wytworzył bańkę ciszy przed bramą kasztelu — półprzezroczystą kopułę, w której magii nie dało się szeptać ani rzucać. Utrudniło to przeciwnikom korzystanie z zaklęć tuż przy samych wrotach. W tym samym miejscu Hilda zaklęła wzrost kolców, które wystawały z ziemi niczym utkane pułapki; nasłonecznione ostrza raniły nachodzące bestie, hamując ich napór. Hobbitka posyłała deszcz strzał w powietrze — te opadały i zabijały tłumy nieumarłych, którym brakowało już spójnej woli.

Bao skupił się na potężnym Wendigo plączącym się w oddziałach wroga. Jego pierwsza strzała przecięła płomień z podpalonej beczki Buridana, zapalając grot — ognista strzała przeszyła monstrum, kończąc jego istnienie w eksplozji. Kolejne trafienia odcięły lewą flankę armii nieumarłych, wycinając przełom i dając kasztelowi więcej złudnej przestrzeni.

Wiwerna zatoczyła kolejne koła, teraz swym oddechem rażąc nie tylko ochotników, lecz też gobliny i wieśniaków na dziedzińcu — połowa z nich nie przeżyła. Buridan, dotąd rozstawiający swoje działo, obrócił lufę ku niebu i skierował je w stronę wiwerny. Pociski wielokrotnie chybiły celu, lecz wreszcie kilka z nich trafiło — stwór runął na ziemię martwy, rozbijając się o błoto i krusząc skrzydła.

Chwilowy triumf miał krótkie echo. Ziemia pod murami zatrzęsła się i rozwarła, tworząc szeroką pękniętą szczelinę. Z jej wnętrza wylewały się kolejne fale nieumarłych — jakby sama skorupa świata wypełniała się zgniłym życiem i wypluwała je na powierzchnię. W oddali spaczony drzewiec dotknął stojącego drzewa, wrosł z nim w jedno, po czym objawił się przy bliższym kasztelu. Chwycił leżący obok głaz i cisnął nim w bramę z taką siłą — na szczęście brama wytrzymała cios.

Hilda nie ustawała: jej strzały powalały prawie każdego nieumarłego wydobywającego się z ziemi. Wendigo, widząc, jak mocno Hobbitka szarpie ich szyki, otworzył paszczę i wystrzelił nekrotyczny promień w jej stronę. Strumień uderzył w wieżę, lecz Hilda, ukryta w jednej z nisz, nie została nawet draśnięta — poleciało jedynie kilka dachówek. Jej ruchy były zimne i precyzyjne, jak sieć zaplątana z przeznaczenia.

Ambraxas skupił się na drzewcu, który pojawił się w zasięgu jego włóczni. Dwa rzuty — magiczne włócznie przeszyły drewniane ciało i rozsypały je na drzazgi, wyrzucając resztki pnia na boki. Felix, wciąż na dziedzińcu, zamienił się miejscem ze swym duchem; wywołał materializację duchowej broni w sercu armii Vartraxa i jednym uderzeniem zabił jednego z wroga.

Strażnicy z miasta trafili kolejną z beczek Buridana — ich salwa wywołała eksplozję, która rozerwała na strzępy znajdujących się w pobliżu nieumarłych, a także zniszczyła kolejnego spaczonego drzewca. Mimo tego z ziemi wciąż wychodziły nieskończone szeregi potępionych — jeden cios, druga fala, setki bezdusznych oczu.

Kolejna wiwerna wynurzyła się z tłumu nieumarłych i uderzyła w wieżę, w której ukrywała się Hilda. Strzelisty dach runął; Hilda i Felix spadli razem za zawalonym fragmentem. Wszystkim pozostałym udało się uniknąć odłamków, lecz widok spadającej wieży poruszył serca obrońców. W tej chwili błogosławieństwo Hoara sprowadziło boski piorun na wiwernę — potężne uderzenie wysadziło bestię w pył, a echo eksplozji odbiło się od kamiennych murów.

Nieumarli jednak nie ustępowali. Gdy zapadła cisza, wroga masa znów nacierała na bramę; od wewnątrz dało się słyszeć skrzypienie i trzeszczenie drzwi pod ogromnym naporem. Geraldine odwróciła się do towarzyszy i krzyknęła przez zgrzyt zębów:
— „Oni się nie kończą. Wychodzą cały czas!”

Elwira poruszyła się niespokojnie, ręce jej drżały nad kartami księgi, wertowała strony w poszukiwaniu odpowiedzi. Kolejny nekrotyczny promień uderzył w bramę, wyrywając jedną z desek i posyłając odpryski drewna.

Ambraxas zaproponował uderzenie w źródło: wrzucić bomby Buridana w szczeliny, z nadzieją, że eksplozje zawalą wyrwę i uniemożliwią kolejnym nieumarłym wydostawanie się. Hilda wykosiła kolejne szeregi wyskakujących z ziemi potworów, a reszta wrzuciła cztery bomby w rozszczepioną ziemię. Ziemia zaczęła się osypywać, kamienie i martwe korzenie obsypywały pęknięcie — jedno z wielu źródeł wypływu wrogich sił zostało tymczasowo zatkane.

Lecz spod ziemi dobiegł wtedy potężny ryk. Z wnętrza wynurzył się nieumarły smok — koszmar zrodzony z gnijącej magii. Elwira podniosła wzrok znad księgi i krzyknęła z determinacją:
— „Oni nie przestaną wychodzić dopóki nie zniszczymy Vartraxa! To on jest źródłem tej energii.”

Podbiegła do Felixa i, głosem podekscytowanym i spiętym, wypowiedziała plan:
— „Mogę go namierzyć zaklęciem i otworzyć portal, ale zajmie mi to trochę czasu. Musicie ich utrzymać przez minutę!”

Zamieszanie wręcz zamarło na ułamek sekundy — minuta wydawała się jednocześnie krótką chwilą i wiecznością. Na murach, na dziedzińcu i w sercach obrońców zapłonęła nowa determinacja; jeśli Vartrax był źródłem, to dopóki żył, ziemia będzie wypluwać kolejne hordy. Musieli przetrwać tę jedną minutę. Militarny chaos przybrał kształt spójnej obrony: łuki napinały się, działa wycelowały, modlitwy i zaklęcia splatały barierę nadziei i odwagi.

I w tej sekundzie, gdy czas ważył jak kamień, wszystko zależało od ich umiejętności, siły i ofiary — bo Vartrax nie zamierzał pozwolić, by ktokolwiek przeszkodził w jego przebudzeniu.

Ambraxas, widząc jak nieumarły smok wynurza się z głębi ziemi, poczuł w sobie wzbierającą furię. Powietrze wokół niego zadrżało od potęgi boskiego gniewu Hoara, gdy drakon wycelował palcem w potwora. Jego włócznia rozjarzyła się ostrym światłem i dwukrotnie poszybowała w stronę bestii, przecinając dym i pył. Ostrza przebiły zgniłe łuski, ale smok tylko ryknął i uniósł się w powietrze, rozpościerając skrzydła, które rzuciły cień na cały dziedziniec.

W następnej chwili wydał z siebie przeraźliwy ryk i zionął nekrotycznym oddechem w stronę murów. Kwas i rozkładająca się energia uderzyły w obronę kasztelu. Większość strażników zginęła natychmiast — tylko Geraldine zdołała osłonić się za kamiennym filarem. Hilda została ciężko ranna, a reszta drużyny, choć częściowo chroniona boską mocą Felixa i Ambraxasa, również ucierpiała. Elfka Ellowyn, walcząca z drugiej wieży, zginęła, trafiona falą rozkładu — jej ciało spłonęło w szmaragdowym płomieniu magii.

Bao, zraniony i przesiąknięty dymem, złapał się murów i z nieludzką determinacją skupił swoje ataki na smoku, wypuszczając kolejne strzały. Felix w tym czasie wezwał błogosławieństwo Selûne — srebrne światło rozlało się wokół niego i jego towarzyszy, wzmacniając ich odporność na nekrotyczną magię. Bliska śmierci Hilda zagwizdała, wzywając Rabusia, swojego wiernego psa, i rozkazała mu uciekać do podziemnych korytarzy, zanim sama ponownie chwyciła za łuk.

Armia nieumarłych wciąż napierała na bramę, której deski uginały się i trzeszczały. Elwira tymczasem nakreśliła wokół siebie krąg runiczny, rozpoczynając rytuał. Hilda, Jontek, Hroldin i Allamarus otoczyli ją zwartym półkolem, gotowi bronić za wszelką cenę. Ambraxas i Geraldine, stojący na murze nad bramą, zdołali w ostatniej chwili zeskoczyć, gdy kolejny oddech smoka uderzył w bramę, rozrywając ją i część muru na strzępy. Cała konstrukcja runęła, otwierając drogę dla armii nieumarłych, która natychmiast wdarła się na dziedziniec jak fala cienia i kości.

Buridan odpalił swoje działo, które hukiem rozerwało powietrze. Pociski uderzały w nacierających nieumarłych, rozrzucając ich szczątki. Jednak jeden z nekromantów w tłumie podniósł laskę i wystrzelił nekrotyczny promień w stronę Elwiry. W ostatniej chwili Hroldin zasłonił ją tarczą, przyjmując cios na siebie. Zadrżał, lecz pozostał na nogach. Jontek uniósł dłonie i wypowiedział modlitwę do Latandera — wokół Elwiry rozbłysła przezroczysta kopuła ze złotych drobinek, chroniąca ją przed kolejnymi atakami.

Hilda, z ostatnimi strzałami w kołczanie, wypuściła salwę w niebo. Strzały spadły, zabijając nieumarłych, którzy przedarli się na dziedziniec. Widząc jej odwagę i wytrwałość, Jontek natychmiast skierował w jej stronę czar leczenia. Złote światło otuliło hobbitkę, zamykając rany i przywracając jej siły.

Allamarus i Jontek połączyli siły przy dziwacznej krasnoludzkiej machinie — wirującym mechanizmie z wieloma lufami. Razem uruchomili ją, a maszyna wypaliła serię ponad dwudziestu pocisków w stronę nieumarłego smoka. Każdy z nich trafił celnie — łuski pękły, mięśnie rozerwały się, a kości trzaskły w powietrzu. Potwór runął z hukiem na ziemię. Jednak z jego szczątków wypłynęła mroczna energia, która natychmiast ożywiła pobliskie zwłoki.

Ambraxas ruszył naprzód, zajmując miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się brama. Stał jak mur, broniąc wejścia przed niekończącym się naporem. Felix stanął przy nim, wzywając duchowych strażników — eteryczne sylwetki, które zaczęły krążyć wokół nich i zabijać każdego nieumarłego, który zbliżył się zbyt blisko. Wspólnie utworzyli linię nie do przejścia, ścianę wiary i stali. Bao zeskoczył z murów, by wesprzeć ich w obronie.

Nad kasztelem unosił się dym i płomienie. Choć był świt, niebo wyglądało jak nocne — czarne od sadzy i ognia. Popiół spadał z nieba jak śnieg, przykrywając ciała poległych. W tym samym czasie kolejny nekrotyczny promień wystrzelił w stronę Elwiry, lecz jej bariera wytrzymała — światło złotych drobinek migotało, jakby broniło ją samą mocą modlitwy.

Nieumarli napierali wciąż — fala po fali, aż ich setki padały pod zaklęciem Felixa i włócznią Ambraxasa. Drakon trwał jak bastion, czekając na silniejszych przeciwników, podczas gdy jego towarzysze gasili każdy wybuch gnijącej furii wroga.

Kolejna wiwerna wzleciała nad kasztel, ale Buridan zdołał ją zestrzelić z działa. Nim jednak zdążył przeładować, kolejni wieśniacy padli trupem. Na horyzoncie pojawił się ruch — cień, który zasłonił całe niebo. Ogłuszający ryk zatrząsł światem, a jego siła skruszyła część murów. Powietrze zapiekło w płucach. Zmarli obrońcy zaczęli się podnosić — jedni jeszcze z zakrwawionymi mieczami w dłoniach, inni z pustymi oczodołami.

Bohaterowie walczyli na oślep — każdy cios był desperacją, każdy czar modlitwą. Lecz każdy poległy wracał w szereg wroga. Nie było końca. A wtedy — runy portalu rozbłysły. Najpierw złotym, potem srebrnym, aż w końcu przełamał je chłodny błękit. Powietrze zgęstniało, zapach prochu i krwi mieszał się z ozonem.

Buridan, cały czarny od sadzy, oderwał się od działa. Geraldine z mieczem w dłoni broniła się przy zawalonej wieży. Jontek trwał przy Elwirze, jego oczy płonęły jak słońce. Elwira odwróciła się ku nim, jej głos niósł się ponad bitwą:
— „Nie możemy ich dłużej powstrzymać… ale możemy zatrzymać źródło.”

Wskazała w niebo — tam, nad lasem, wisiał cień Vartraxa. Jego skrzydła rozciągały się na milę, a każdy ich ruch wywoływał huragan.
— „On jest sercem tej zarazy. Musicie go powstrzymać!”

Ziemia znów pękła — kolejne szczeliny, z których zaczęły wychodzić kościane dłonie. Buridan rzucił ostatni oszczep, Jontek uniósł symbol Latandera, a z run portalu wystrzelił złoty promień. Elwira krzyknęła do reszty bractwa:
— „Musicie przejść przez portal!”

Powietrze rozerwało się. Z portalu dobiegł szept tysiąca głosów. Felix poczuł, jak latarnia w jego dłoni odpowiada rytmem — coś po drugiej stronie wołało. Ambraxas powalił ostatniego przeciwnika tarczą i ruszył w stronę portalu, Bao podążył za nim, skacząc po głowach nieumarłych. Hilda chwyciła po drodze nowy kołczan.

— „Nie martwcie się, utrzymamy linię obrony!” — krzyknął Jontek, stojąc przy Elwirze. Felix, wraz ze swoją spektralną kopią, wszedł w portal.

W tym samym momencie ziemia znów zatrzęsła się. Z nieba runął kolejny nieumarły smok, płonący błękitnym ogniem, z oczyma jak dwa lodowe ogniska. Wzbił się nad dziedziniec, otwierając paszczę. Jontek rzucił się przed Elwirę, Buridan coś krzyknął — jego głos zginął w huku. Geraldine wyciągnęła łuk.

— „Nie pozwolę wam tutaj umrzeć!” — krzyknęła Elwira.

Jej dłoń zabłysła. Runy eksplodowały. Fala magicznej mocy uderzyła w drużynę, wpychając ich w portal.

Ostatnie, co zobaczyli, to błękitny oddech smoka zalewający dziedziniec kasztelu i sylwetkę Elwiry — stojącej pośród płomieni, z włosami unoszącymi się od potężnej, czystej magii.

Świat rozpadł się w świetle portalu — najpierw oślepiającym, potem gasnącym w ciemności tak gęstej, że zdawała się dławić powietrze. Bohaterowie poczuli, jak wokół nich zapada się przestrzeń. Ich stopy zanurzyły się w miękkiej, pulsującej tkance, a ciężki oddech świata, do którego trafili, niósł ze sobą zapach żelaza, krwi i ozonu.

Ciszę przerywało jedynie powolne, głębokie dudnienie — rytm potężnego serca. Ściany żyły. Drgały i kurczyły się z każdym uderzeniem, a krople gęstego, zielonego płynu kapały z góry, rozpryskując się o ziemię. Jedna z nich spadła na ramię Ambraxasa. Skóra zapiekła go żywym ogniem — kwas. Paladyn szybko otarł ciecz, pozostawiając wypaloną rysę w zbroi.

Zrozumieli: znajdowali się wewnątrz ciała Vartraxa. Choć smok dawno zginął, jego ciało wciąż żyło własnym, nienaturalnym rytmem.

W ciemności tylko co pewien czas przez półprzezroczyste błony mięśni i kości przebijały się smugi światła z zewnątrz. Czasem było widać przez nie zarys świata — las Neverwinter przesuwający się daleko w dole, jakby smok wciąż szybował. Każdy ruch jego skrzydeł przechylał całe wnętrze niczym okręt w burzy, a parująca, organiczna mgła spływała po ścianach i zbierała się w zagłębieniach.

Podążyli w stronę dźwięku serca. Przed nimi otworzyła się ogromna przestrzeń przypominająca katedrę z kości. Gardziel smoka była jak wnętrze świątyni — łuki kości wznosiły się nad nimi jak sklepienie, a półprzezroczyste błony przepuszczały rozproszone, nieziemskie światło w barwach fioletu i błękitu. Z sufitu zwisały pasma wyschniętego śluzu, które drgały w rytm pulsującego życia tej groteskowej świątyni.

Wśród zębów i tkanek poruszały się cienie. Coś pełzało, szeptało, chrobotało. Były to resztki sług Vartraxa — ghule zrośnięte z mięsem, robactwo z kościanymi kończynami, bezkształtne masy poruszające się w rytm oddechu ich pana.

Bao, lekki i czujny, poruszał się przodem, nasłuchując, czy coś ich nie obserwuje. Ambraxas czuł w powietrzu gęstą jak smoła energię — nekrotyczną, smoczą, ale było tam coś jeszcze: nuta demonicznej obecności. To nie była aura Varikasa, którego się spodziewali. Było coś obcego, czającego się w głębi.

Hilda uważnie badała teren — zmysły łowczyni wychwytywały nieregularne ruchy, naturalne pułapki samego organizmu smoka. Wkrótce dotarli do wnęki w ścianie, gdy za nimi rozległ się trzask kości i bulgot mięsa.

Coś zaczęło formować się z podłoża: mięsista narośl z rogami, zębami i oczodołami bez oczu, pulsująca i rosnąca z każdym uderzeniem serca Vartraxa. Zaczęła drżeć, jakby zaraz miała eksplodować.

Bohaterowie instynktownie ukryli się we wnęce. Hilda wspięła się nawet wyżej, na sklepienie, ale nim zdążyła ostrzec towarzyszy, z ziemi przed nimi wyrósł drugi, identyczny twór.

Bao, nie mogąc powstrzymać ciekawości, zbliżył się do nowej narośli. Gdy tylko sięgnął dłonią — ta eksplodowała. W powietrze wystrzeliły dziesiątki ogromnych macek, które natychmiast rzuciły się w jego stronę.

Ambraxas uniósł dłoń i cisnął włócznią, która z sykiem przeszyła powietrze, rozświetlając wnętrze smoka boskim blaskiem. Zaraz za nią posłał drugą. Paladyn otoczył się tarczą wiary, jej świetlisty krąg odbił część ciosów.

Bao wpadł w szał walki — jego ciosy były tak szybkie, że ledwie można było je śledzić. Odrąbał jedną mackę, potem drugą, aż potwór zadrżał i opadł ogłuszony, rozsypując się w plamę śluzu.

W tym samym czasie drugi kokon pękł. Wypełzła z niego abominacja — istota o ogromnej paszczy w miejscu głowy, której ciało poruszało się w sposób nienaturalny, jakby każda z jej kończyn miała własną wolę. Rzuciła się w stronę Ambraxasa.

Drakon zareagował błyskawicznie — cisnął włócznią, która utkwiła w jej boku, i odskoczył, zasłaniając się tarczą. Potwór ryknął. Fala energii rozeszła się po całym korytarzu. Nie zadała bólu, ale Hilda i Felix zniknęli w jednej chwili, jakby porwani przez sam czas.

Ambraxas i Bao zostali sami z przeciwnikami. Paladyn osłaniał mnicha aurą ochrony, podczas gdy Tabaxi z gracją i furią rozrywał kolejne macki. Wreszcie potwór upadł, a jego ciało rozpadło się w parujący płyn. Mnich wykonał szybki obrót i skupił się na kolejnym przeciwniku, a kilka następnych uderzeń spowodowało śmierć drugiego potwora.

Po chwili, z trzaskiem magii, Hilda i Felix pojawili się z powrotem. Byli bladzi, ich spojrzenia nieobecne, jakby wrócili z miejsca, gdzie czas nie płynie w sposób zrozumiały dla śmiertelnych. W oczach Hildy drżały echa czegoś, czego nie umiała nazwać.

W tej samej chwili Vartrax poruszył się w locie. Wnętrze jego ciała przechyliło się, a bohaterowie stracili grunt pod nogami. Przez moment unosili się w powietrzu, po czym z hukiem uderzyli o miękkie, śluzowate podłoże.

Ruszyli dalej, przez wijące się tunele z tkanki, gdzie echo kroków odbijało się jak bicie obcego serca. Po drodze Hilda badała teren — i nagle przystanęła.
— Uwaga… nogi.

Pod sobą zauważyła cienką klapkę, jakby zapadnię. Wszyscy ją ominęli, oprócz Bao, który kucnął przy niej, przystawił ucho i nasłuchiwał. Usłyszał świst powietrza. Ciekawość zwyciężyła — dotknął palcem. Zapadnia otworzyła się z sykiem, a chmura trującego gazu buchnęła prosto w jego twarz. Udało mu się odskoczyć, ale jego futro zostało przypalone.

— Co robisz?! — warknęła Hilda, unosząc łuk.

Tunel zakręcał dalej, aż dotarli do ściany ze śluzu — gęstego i lepkiego. Hilda rozpoznała ten widok natychmiast.
— To smocza flegma — ostrzegła.

Ambraxas skinął głową.
— Cofnijcie się.

Wbił w nią włócznię, potem drugą, potem trzecią — każda zostawiała w substancji migoczące echo boskiego światła. Paladyn odskoczył, a następnie przyzwał kolejną włócznię i uderzył nią o posadzkę.

Eksplozja światła i ognia rozerwała śluzową barierę. Powstał olbrzymi bąbel, który w jednej chwili pękł — a z jego wnętrza wylała się czarna ropa, a wraz z nią… kolejna abominacja.

Z jej trzewi dobył się jęk, jakby cały Vartrax westchnął przez swoje martwe płuca.

Felix rozprzestrzenił wokół siebie ciepłą, srebrzystą aurę — światło Selûne rozlało się po wnętrzu smoczego ciała niczym fala księżycowego blasku, gojąc rany i zamykając krwawiące pęknięcia na ciałach jego towarzyszy. Ambraxas stanął na froncie, a jego oczy błysnęły gniewem Hoara. Wzniósł włócznię i ruszył przed siebie, z każdym krokiem rozpraszając mrok. Włócznia przeszyła powietrze z hukiem, a kiedy jej ostrze trafiło abominację, rozbłysło światło boskiej zemsty. Potwór zaryczał, a część jego ciała rozpadła się pod ciosem.

Bao wykorzystał moment — zwinnie wbiegł po mokrej, drżącej ścianie, by odbić się od niej z gracją, jak cień w locie. W powietrzu wykonał obrót i opadł na potwora, zadając serię błyskawicznych ciosów. Jego pazury rozcięły tkankę bestii, a ostatnie uderzenie wbiło ją w miękkie podłoże, rozpryskując gęstą ciecz. Kreatura zadrżała, wydała z siebie syk… i znieruchomiała.

Ruszyli dalej. Aura Felixa wciąż pulsowała delikatnym światłem, z każdym krokiem przywracając im siły. Tunel przed nimi zwężał się coraz bardziej — ledwie mieścili się w nim pojedynczo. Ściany pulsowały niczym żyły pełne ciemnoczerwonej, niemal czarnej cieczy, której ruch wprowadzał wszystko wokół w rezonujący rytm. Dźwięk bicia serca Vartraxa powracał echem, głęboki i przytłaczający, jakby sam smok wciąż czuwał w śmierci.

W niektórych miejscach miękka tkanka była rozdarta — jakby coś próbowało się stamtąd wydostać. Z wnętrza szczelin dobiegały głosy: błagania, szeptane modlitwy, chichoty obłędu, a czasem — ich własne imiona, powtarzane przez zniekształcone echa dusz pochłoniętych przez smoka.

Hilda spojrzała w głąb korytarza, jej oczy lśniły w mroku. — „Nic się nie rusza…” — szepnęła. Bao skinął głową. Ambraxas szedł pierwszy, każdy jego krok rozbrzmiewał cichym chrzęstem zbroi i dudnieniem serca, które zdawało się przyspieszać.

Nagle jedna z żył pękła nad nimi — potok brunatnej, gorącej cieczy zalał bohaterów. Parzący kwas palił ich skórę i zbroje, zostawiając ślady dymu i bólu. W wąskim tunelu nie było gdzie uciec — mogli tylko iść naprzód.

Kroki odbijały się echem, kiedy gdzieś w oddali rozległ się ryk. Głęboki, przytłumiony, jakby wydobywał się z samych trzewi Vartraxa. Bicie serca przyspieszyło, jego echo rozniosło się przez tkanki. Ciecz pod ich stopami zaczęła się podnosić, a z tyłu uderzyła w nich fala krwi. Wraz z nią nadeszły krzyki bólu, dziesiątki głosów, które zdawały się błagać, śmiać i płakać jednocześnie.

Mimo to bohaterowie nie zatrzymali się.

Druga żyła pękła z trzaskiem, ponownie oblewając ich kwasem. Bao, który biegł teraz przodem, pierwszy dostrzegł światło przed sobą — koniec tunelu. Krzyknął, by reszta przyspieszyła, i razem wybiegli ku jasności.

Zrobili krok naprzód — i stanęli w ogromnej przestrzeni, otwartej jak wnętrze świątyni. Znajdowali się w jamie brzusznej Vartraxa. Między potężnymi żebrami prześwitywały chmury i błyski słońca. Daleko w dole przesuwał się las Neverwinter. Powietrze było zimne, rzadkie, przesycone zapachem ozonu i śmierci.

Po kościach biegły smocze runy — linie mocy Vartraxa, które pulsowały błękitem. Każdy jego oddech sprawiał, że rozświetlały się na moment, a potem gasły, jak serce bijące w rytmie śmierci.

Nagle — huk, trzask, i blask.

Z przodu, w oddali, pojawiły się dwie smocze abominacje. Ich skrzydła rozwierały się w spazmach, a z ich gardzieli wydobywało się syczenie i chrzęst kości. Wspólnie uniosły dłonie — i między nimi zawirowała kula ognia, wielka jak młot meteorytu. W ułamku sekundy wystrzeliła w stronę bohaterów, rozświetlając wnętrze martwego smoka jak piekielne słońce.

Felix runął na ziemię, nieprzytomny — jego ciało bezwładnie osunęło się po śliskiej, mięsistej powierzchni kręgosłupa. Echo jego upadku zginęło w dudnieniu serca Vartraxa. Ambraxas natychmiast rozpostarł dłonie — wokół niego zapłonęła świetlista aura Hoara, ciepła i gniewna zarazem. Fala złocistego światła przetoczyła się po wnętrzu smoka, ogarniając towarzyszy i ratując kapłana przed śmiercią. Felix drgnął, jego oddech wrócił, a srebrny blask Selûne ponownie roziskrzył się w jego oczach.

Paladyn nie czekał. Z rykiem, który niósł się jak grzmot, ruszył naprzód. Włócznia rozbłysła boskim światłem, przecinając powietrze i mrok.

Hilda, z trudem utrzymując równowagę na drżących żebrach, uniosła łuk. Dwie strzały wypłynęły z cięciwy w mgnieniu oka; pierwsza chybiła, odbijając się od kości z brzękiem, druga wbiła się głęboko w miękką tkankę abominacji.

Bao Bei, niczym cień, pomknął w stronę jednego z potworów. Wylądował na nim jednym płynnym ruchem, uderzając pięścią w jego czaszkę. Uderzenie było tak potężne, że potwór zawył i zamarł w miejscu, ogłuszony. Bao wykorzystał moment – wykonał półobrót i z impetem kopnął stworzenie w pierś. Abominacja straciła równowagę i runęła przez przerwę między żebrami, ginąc gdzieś w odmętach lasu Neverwinter daleko poniżej.

Nie zwlekając, mnich skoczył ku drugiemu przeciwnikowi, a jego ciosy spadały na wroga jak burza – szybkie, precyzyjne, śmiertelne.

Wtedy jednak Vartrax poruszył się. Martwy, a mimo to wciąż żywy — smok wykonał gwałtowny manewr w locie. Całe wnętrze przechyliło się, jakby ziemia obróciła się pod ich stopami. Hilda krzyknęła, tracąc równowagę, jej ciało zsunęło się po stromym kręgosłupie, lecz w ostatniej chwili złapała się wystającego ścięgna.

Manewr zadziałał na nich wszystkich — oprócz abominacji, która wściekle odwróciła się i uderzyła. Jej szpony przecięły powietrze, a potężna paszcza zamknęła się na ramieniu Bao. Zęby wbiły się w mięśnie, krew zmieszała się z cieczą ściekającą po ścianach.

Felix, wciąż drżący i półprzytomny, uniósł dłoń i wyszeptał modlitwę. Srebrne światło spłynęło po nim i Hildzie, leczące i kojące, jak dotyk zimnego księżyca.

Ambraxas doskoczył do przodu. Jego aura otoczyła Bao i zasklepiła jego rany. Włócznia paladyna rozbłysła, posłał ją dwukrotnie w stronę bestii — po czym następną uderzył w ziemię. Świetliste kopie włóczni wbite wcześniej w ciało abominacji eksplodowały jednocześnie. Wybuch był potężny — ściany komory zatrzęsły się, a fala energii oderwała większą część ciała potwora. Abominacja wydała z siebie ryk, który przeszedł w jęk… a potem jej szczątki runęły w dół, przez przerwy między żebrami Vartraxa, znikając wśród chmur.

Zapanowała cisza. Tylko serce smoka dudniło w oddali.

Bohaterowie zebrali się na jednym z potężnych kręgów — kolosalnych jak baszty — i spojrzeli przed siebie. Tam, w mroku i błękitnym pulsie światła, widzieli cel swojej podróży. Komora serca Vartraxa.

Byli już blisko końca — lub początku końca. To tutaj miało się rozstrzygnąć, czy Wilcze Łęgi zostaną ocalone, czy całe Wybrzeże Mieczy pogrąży się w smoczej zagładzie.

Zapanowała cisza przed burzą. Ambraxas i Felix rozpostarli swoje aury; światło Hoara i blask Selûne splotły się, tworząc wokół nich krąg czystej mocy. Rany zasklepiły się, siły powróciły.

Felix przyzwał duchową kopię siebie — eteryczną sylwetkę, która unosiła się tuż obok, gotowa nieść błogosławieństwo i śmierć w imię bogini.

Powietrze gęstniało. Z każdą chwilą robiło się cięższe, cieplejsze, jakby wypełniała je para gnijącego mięsa. Z sufitu sączyły się krople lepkiej cieczy, a ściany biły gorącem — nie ogniem, lecz fermentującą, duszną mocą śmierci.

Kiedy stawiali kroki w stronę komory, podłoże uginało się pod nimi. Wnętrze Vartraxa żyło. Oddychało. Pulsowało.

Korytarz prowadził do ogromnej przestrzeni – wysokiej na dwadzieścia metrów, sklepionej łukiem z kości, przypominającej katedrę dla martwego boga. Pośrodku, zawieszone w powietrzu, unosiło się serce Vartraxa.

Nie było już organem. Było czarnym kryształem, popękanym, przez który sączyły się błyski niebieskiej energii. Z pęknięć wydobywał się dym, który układał się w kształty — skrzydeł, czaszki, oczu — a potem rozpływał, zanim mogli je pojąć.

Serce biło. Każdy jego puls był eksplozją mocy, która rozchodziła się po całym ciele smoka.

Wtedy usłyszeli głos. Cichy, a jednak rozbrzmiewający w ich duszach:
„Krew przestała płynąć, ale gniew wciąż płonie.”

Słowa te powtarzały się echem w ich sercach, aż zaczęli mieć wrażenie, że słyszą je nie uszami, lecz kośćmi.

Ściany zadrżały, kryształ rozbłysnął mocniej — i przez moment wydawało im się, że wewnątrz serca otwiera się oko. Gigantyczne, drapieżne, spoglądające prosto na nich.

Światło zalało komorę — chłodne, jak płomienie księżyca. Z serca zaczęła wydobywać się mgła — ciemna, połyskująca jak popiół w srebrnym blasku. Mgła wirowała, formując kształty: najpierw skrzydła, ogromne i majestatyczne, z piór stali i dymu. Potem korpus. Głowę. Ogon.

Vartrax.

Nie z ciała, lecz z cienia i blasku — duch, echo smoka, który nie znał spoczynku. Każde jego pióro lśniło jak płonące wspomnienie, a gdy poruszył skrzydłami, z nich sypały się iskry dusz. Przezroczysty, lecz potężny, tak że nawet gwiazdy za jego plecami zdawały się drżeć w strachu.

Wokół serca wznosiły się trzy obeliski, połączone z nim łańcuchami z czarnej stali. Za każdym uderzeniem serca nie kryształ bił mocą — lecz te obeliski. Z nich wypływała energia, która karmiła martwe ciało smoka.

Kiedy bohaterowie podeszli bliżej, z posadzki wytrysnęła gorąca, lepka smocza krew. Zalała im buty, utrudniając każdy krok. Jej ciężar i gęstość ograniczyły ich ruchy — jakby sam Vartrax chciał ich spowolnić, zanim staną przed jego gniewem.

Gdy bohaterowie znaleźli się w potrzasku, Vartrax uniósł swój widmowy łeb i zionął płomieniami śmierci. Strumień czarnego ognia przeciął powietrze jak ostrze, roztapiając metal i wypalając powietrze z płuc tych, którzy stali najbliżej. Ledwie zdołali uskoczyć — ich płaszcze i włosy tliły się, a powietrze wokół drżało od żaru i magii śmierci.

Hilda, chwytając za łuk Hoara, wzniosła broń ku niebu — choć nad nimi nie było nieba, a tylko pulsująca kopuła z kości. Boskie światło przecięło mrok. Z błogosławieństwem boga zemsty posłała strzałę prosto w serce upiora. Piorunujący błysk rozerwał powietrze, a widmo smoka zawyło niemo — cios był krytyczny, drugi ledwie drasnął jego cień. Hobbitka odskoczyła, wspinając się po mokrej, pulsującej ścianie ku górze, szukając bezpieczniejszej pozycji.

Felix, ledwie trzymający się na nogach, wezwał światło Selûne. Boska moc rozlała się wokół niego, błogosławiąc teren, w którym jego towarzysze mogli odnaleźć ukojenie i siłę. Ambraxas, widząc okazję, uniósł włócznię i ruszył naprzód z bojowym rykiem. Celował nie w smoka, lecz w łańcuchy — te, które wiązały serce Vartraxa z jego widmowym ciałem. Cisnął włócznią. Trafienie było idealne: pierwszy łańcuch eksplodował w świetlistej fali i poszybował w powietrze, rozpryskując iskry jak deszcz gwiazd. Widmowy smok zaryczał bez dźwięku, a jego blask przygasł.

Paladyn cisnął kolejną włócznią — ta przeszyła powietrze i uderzyła w drugi łańcuch, który rozpadł się w wybuchu boskiego światła. Komora zadrżała, a echo eksplozji niosło się wzdłuż żeber smoka. Trzecia włócznia odbiła się jednak od niewidzialnej bariery przy samym sercu, rykoszetując z hukiem, a ostatnia pomknęła w stronę samego widma, lecz nie sięgnęła celu.

Smok odpowiedział z furią. Potężny ogon przeciął powietrze, uderzając Ambraxasa — paladyn zachwiał się, ledwie utrzymując równowagę. Bao Bei doskoczył natychmiast, jego ruchy były rozmyte od prędkości. Mnich spadł na smoka niczym deszcz ciosów — dłonie i stopy uderzały w mroczne ciało Vartraxa.

W tym momencie serce Vartraxa zabiło mocniej. Fala nekrotycznej energii rozeszła się po całej komnacie, przenikając zarówno ciało smoka, jak i bohaterów. Ich rany zaczęły się zasklepiać — lecz czuli, że to nie błogosławieństwo, a przekleństwo, że ta moc pochodzi z tego samego źródła co ich wróg. Krew spod ich stóp odpłynęła w głąb komnaty, jakby sama uciekała od tego, co miało nadejść.

Vartrax ponownie zionął ogniem — tym razem płomień śmierci ogarnął Bao, Felixa i Hildę. Huk eksplozji odbił się echem po całej komorze, a smok rozpostarł skrzydła. Uderzenie powietrza było tak potężne, że Ambraxas runął na ziemię. Nagle cały świat się przekrzywił — komora obróciła się; Smok zmienił kierunek lotu. Ściany i żebra pochyliły się, posyłając bohaterów w bok. Wszyscy, poza Hildą, stracili równowagę.

Z góry rozległ się świst. Hilda, wisząc na ścianie, posłała piorunostrzał — błękitny promień przeszył powietrze i trafił Vartraxa w korpus, rażąc całe jego ciało. Kolejna strzała wbiła się tuż obok. Felix, poturbowany, dźwignął się z kolan, a Ambraxas podniósł włócznię i zbliżył się do ostatniego łańcucha. Jednym, potężnym rzutem zniszczył jedno z ogniw — łańcuch eksplodował i zniknął w blasku.

W tej chwili z serca rozbłysła energia. Pojawiła się nić, której wcześniej nie widzieli — cienka, lśniąca, łącząca serce z widmowym Vartraxem. Zadrżała… i pękła. Widmo smoka zaczęło gęstnieć, przybierając kształt materialny. Krew i nekrotyczny śluz kapały z jego ciała — był teraz prawdziwy.

Ambraxas cisnął włócznią jeszcze raz, tym razem prosto w serce Vartraxa. Dotknięcie ostrza wystarczyło, by z kryształu wyrwał się impuls — fala energii, która zniekształciła rzeczywistość. Wszyscy unieśli się w powietrzu, jakby grawitacja przestała istnieć. Hilda spadła ze ściany, Felix runął na ziemię. Paladyn spojrzał na serce — jego powierzchnia pękała, linia po linii.

Vartrax zbliżył się do niego, pełen furii. Ambraxas, w ostatnim odruchu, wezwał moc Hoara. Jego włócznia rozbłysła światłem zemsty. Odbił cios, wyprowadził kontrę, lecz smok napierał dalej. Potężne uderzenie wyrwało mu powietrze z płuc, a jednak — nie padł. Stał, choć drżał z wycieńczenia.

Smok machnął skrzydłami, a z nich posypały się metalowe pióra, które wbiły się w ziemię dookoła niczym ostrza. Hilda, podnosząc się z posadzki, widziała, jak Felix wyciąga do niej rękę i raz jeszcze, resztkami sił, leczy jej rany.

Potem znów nadeszło piekło. Vartrax zionął po raz ostatni — ogień pochłonął Ambraxasa i Felixa. Kapłan padł nieprzytomny. Paladyn spojrzał na jego ciało. Na moment zawahał się… lecz gniew zwyciężył. Wykonał krok przez mgłę — i znalazł się przy samymsercu.

„Hoarze, prowadź moją rękę… niech Vartrax zginie marnie.”
Złożył tarczę. Oczy rozbłysły boskim światłem. Wyprowadził cios — pierwszy, drugi, trzeci, czwarty — każdy wypełniony boską mocą. W tym samym czasie Bao, dołączył do niego.

Ostatnie uderzenie mnicha zapadło się w kryształ. Z wnętrza serca wydobył się krzyk — nie dźwięk, lecz czysta agonia istnienia. Serce pękło — nie w jednej linii, ale w tysiącu. Każde pęknięcie było błyskawicą, która rozświetlała ściany komory.

Fala energii rozlała się jak burza. Powietrze drżało, ziemia unosiła się, a magia tańczyła po suficie w formie węży z czystego światła. Puls serca przyspieszył, chaotyczny, wściekły. Vartrax uniósł głowę i zaryczał — tym razem z przerażeniem.

„Nie rozumiecie…” rozległ się jego głos, przenikający wszystko.
„Jeśli to zgaśnie… świat o mnie zapomni.”

Pęknięcia rozbłysły oślepiającym blaskiem. Komora zatonęła w zimnym, palącym świetle. A potem nadeszła fala — nie ognia, nie wiatru, lecz czystej, niemożliwej magii.

Skrzydła Vartraxa rozsypały się w popiół. Jego ciało rozdzierało się cząstka po cząstce, aż została po nim tylko świetlista sylwetka i echo głosu. Serce eksplodowało. Ściany pękły jak szkło, a fala energii rozdarła wnętrzności smoka. Ziemia zatrzęsła się, jakby sam świat pękł na pół.

Niebieskie płomienie zgasły. Łańcuchy posypały się, a kolosalny Vartrax runął z nieba jak martwa gwiazda.

Bohaterowie widzieli tylko oślepiającą biel. Powietrze wyrwało ich w górę, świat wirował, nie było już góry ani dołu. Myśleli, że to koniec.

Ale wtedy — przed nimi rozbłysło światło. Krąg, pulsujący jak świt po długiej nocy. Nie był boski. Nie był piekielny. Bao złapał bezwładne ciało Felixa. Ambraxas, mimo ciężkiej zbroi, walczył z niewidzialną siłą, by dosięgnąć portalu. Świat rozdarł się raz jeszcze.

I przeszli przez światło. Nastała cisza.

Światło portalu zgasło, a ich stopy dotknęły twardego kamienia. Wilcze Łęgi. Dziedziniec. Miejsce, które kiedyś tętniło życiem, teraz było morzem ruin, dymu i ognia. Kamienie wciąż parzyły od żaru, powietrze drżało od gorąca, a niebo nad nimi było sine i ciężkie, przecięte smugami dymu, które wiły się jak martwe węże.

Pośrodku placu klęczała Elwira. W dłoniach wciąż trzymała otwarty krąg portalu — ostatni skrawek mocy, który utrzymywał przejście. Jej włosy były przypalone, dłonie drżały, a oczy świeciły bladym, księżycowym blaskiem. Gdy ostatni z bohaterów przeszedł przez portal, krąg zamknął się z sykiem, niczym wygasający płomień. Elwira osunęła się na ziemię, a Jontek, cały we krwi i sadzy, złapał ją w ramiona w ostatniej chwili.

Miał złamany nos, twarz umazaną krwią, ale mimo bólu — uśmiechał się. W jego dłoniach jaśniało jeszcze ciepłe światło Lathandera, a z ust płynęła cicha modlitwa. Spojrzał na towarzyszy i wyszeptał przez śmiech i łzy:
— Kurwa… zrobiliście to.

Nieopodal, na zniszczonym dziedzińcu, Buridan siedział razem z Allamarusem na trupim grzbiecie nieumarłego smoka, którego czaszka pękła od eksplozji kowalskiej bomby. W dłoni trzymał pękniętą butelkę piwa. Spojrzał w stronę dymiącego horyzontu i powiedział cicho, niemal z szacunkiem:
— Thragri byłby dumny.
Allamarus skinął głową.

Geraldine, choć ciężko ranna, wciąż pracowała. Jej ręka była złamana, ale nie przestała pomagać strażnikom, którzy przeżyli. Przechodziła od jednego do drugiego, opatrując rany, szeptając słowa otuchy, jakby sama nie czuła bólu. Wszyscy, którzy przetrwali, nosili ślady bitwy — brud, krew, popiół. Ale w ich oczach tliło się coś nowego — blask, który nie pochodził z magii ani boskiej łaski. Świadomość, że przeżyli coś większego niż oni sami.

Na murach siedziało jeszcze kilku goblinów. Jeden z nich, cały w bandażach, trzymał wysoko flagę — poszarpany kawałek materiału z herbem kasztelu. Krzyknął piskliwie, z dumą i radością:
— Legi stojo! Nieumarli nie wrócić!

Na dziedzińcu ktoś się roześmiał, ktoś inny zapłakał, a jeszcze ktoś padł na kolana, dziękując losowi. Wszystkie te dźwięki — śmiech, płacz, oddech ulgi — mieszały się w jeden, chaotyczny, ale piękny hymn przetrwania.

Rupert wychylił się zza beczki przy karczmie, trzymając w dłoni przypaloną patelnię. Nie powiedział ani słowa. Po prostu patrzył na nich szeroko otwartymi oczami — zmęczony, jakby sam przeszedł przez piekło, choć nie wypowiedział ani jednego zaklęcia, nie uniósł żadnego miecza.

Wielu zginęło. Wielu przetrwało.
Mury runęły, ale kasztel wciąż stał — a razem z nim nadzieja.

Ambraxas pochylił się nad Elwirą. Dotknął jej ramienia, a przez jego dłoń popłynęła łagodna moc Hoara — tym razem nie zemsty, lecz wdzięczności. Ciepło rozlało się po jej ciele, przywracając odrobinę sił. Tę samą łaskę ofiarował leżącemu Felixowi, który wciąż nie odzyskał przytomności.

Słońce wschodziło powoli. Jego blask przebijał się przez dym i popiół, tworząc złote pasma światła nad dachami karczmy. Wiatr poruszył pyłem, unosząc w powietrze popioły — lekkie jak śnieg, które odpływały ku lasowi Neverwinter. Jakby samo królestwo wzięło głęboki oddech po długiej nocy.

Vartrax był martwy. Ale jego śmierć miała cenę.

Powietrze wciąż było ciężkie od magii — od echa czegoś potężnego, co nie chciało zniknąć. Nieumarli upadli, ich ciała zastygły, a runy na ołtarzach zgasły. Świat ucichł.

A jednak gdzieś daleko… coś się poruszyło. Cień, który nie miał już ciała, tylko wolę. Echo, które pamiętało.

Długo jeszcze dym unosił się nad Wilczymi Łęgami. Popiół mieszał się z poranną mgłą, a wiatr niósł ze sobą zapach żelaza i deszczu. Tam, gdzie wczoraj brzmiały krzyki i zgrzyt stali, dziś słychać było tylko trzask dogasających pochodni.

Na ruinach, pośród krwi i ognia, ocalało światło — nie od bogów, nie od magii, ale od tych, którzy odmówili ustąpienia.

Mury można odbudować. Ziemia znów przyjmie korzenie drzew. Ale ci, którzy widzieli śmierć Vartraxa… nigdy już nie będą tacy sami.

Type of Model
Collection Model
Provider
Collection Provider
Bundle
Collection Bundle
Species
Collection Species
Race
Collection Race
Class
Collection Class
Gender
Collection Gender