Ambraxas trwał jeszcze przez chwilę w ciszy, klęcząc w miejscu, gdzie zginęła Hilda. Jego spojrzenie błądziło po zimnej posadzce, lecz nie dostrzegał niczego, co mogłoby po niej pozostać. Nie było ciała, broni, nawet śladu krwi — tylko delikatny, srebrzysty pył, który połyskiwał w świetle niczym popiół po gasnącej gwieździe. Drakon pochylił się, dotknął dłonią tego miejsca i wyszeptał z powagą:
— Żegnaj, mała wojowniczko. Niech Hoar ma cię teraz w swojej opiece.
Powoli wstał, ciężko oparł się na włóczni i ruszył w stronę drabiny prowadzącej ku powierzchni. Gdy jego dłoń zacisnęła się na chłodnym metalu szczebla, a jedna stopa spoczęła na pierwszym z nich, usłyszał za sobą cichy szmer. Dźwięk był subtelny, niemal nierealny, jak szept wiatru w lesie. Odwrócił się przez ramię — i zamarł.
W miejscu, gdzie wcześniej leżała ranna Hilda, wirowały w powietrzu liście, jakby pchane niewidzialnym podmuchem. Tworzyły spiralną kolumnę, pulsującą zielonkawym światłem. Nigdy wcześniej nie widział czegoś podobnego. Instynktownie przyjął pozycję obronną, rozłożył tarczę i zmaterializował złotą włócznię, gotów stawić czoła kolejnemu zagrożeniu.
Kolumna zawirowała gwałtowniej, a w jej wnętrzu zaczął formować się gęsty kokon, przypominający pajęczą sieć. Błyszczał w świetle magicznej energii, aż wreszcie pękł z cichym trzaskiem — a z jego wnętrza wyszła postać. Ambraxas odetchnął gwałtownie. To była Hilda.
Wyglądała jednak inaczej. Jej dotychczasowe ubranie zniknęło, zastąpione kubraczkiem splecionym z liści i drobnych gałązek. Jej ekwipunek mienił się kolorowymi bibelotami i ozdobami. Na jej ramieniu siedział Dygotek, jej mały towarzysz, który z szelmowskim uśmiechem uchylił przed nim swój maleńki cylinder.
Ambraxas stał chwilę w milczeniu, z niedowierzaniem wpatrując się w hobbitkę. W końcu odezwał się ciężkim głosem:
— Miałem zamiar iść cię pomścić.
— Nie będzie to konieczne — odparła spokojnie Hilda, a w jej oczach błysnęło światło, którego wcześniej w nich nie było.
— Odebrałaś mi moją zemstę — powiedział Drakon z lekkim, gorzkim uśmiechem. — Dobrze, że jesteś cała. Byłem pewien, że spotkało cię najgorsze.
Wtedy opowiedział jej, że Bao jest już w drodze na powierzchnię. Gdy zapytała o Felixa, Ambraxas tylko skinął głową w stronę zakrwawionej posadzki, gdzie pozostał jedynie palec po ich towarzyszu.
— Licza spotkał podobny koniec — dodał chłodno. — Nie ma tu już po co zostawać. Chodźmy na górę.
Złożył tarczę, a złota włócznia rozpadła się w drobne iskry, znikając w powietrzu. Hilda, jakby na przekór grozie miejsca, wyciągnęła w jego stronę trawiastą babeczkę ozdobioną fragmentami pancerzy chrząszczy. Ambraxas przyjął ją z powagą, choć po pierwszym kęsie musiał przyznać w duchu, że nie była taka zła, jak się spodziewał.
Ruszyli ku drabinie. Dla Hildy, wyposażonej w pajęczy pas i lekką zwinność niziołka, wspinaczka była łatwa, niemal naturalna. Ambraxas natomiast, obciążony zbroją i ciężarem własnego ciała, czuł jak każda godzina tej podróży na górę wysysa z niego siły. Metal zgrzytał, oddech stawał się coraz cięższy, a mięśnie drżały pod naporem zmęczenia.
W ciszy i półmroku podziemi wspinali się ku powierzchni, ku światu, który wydawał się teraz odległy i obcy po tym, co przeżyli.
Kiedy wreszcie wydostali się na powierzchnię, powitało ich chłodne, rześkie powietrze nocy. Niebo było czyste jak kryształ, gęsto usiane gwiazdami, a srebrzysty blask księżyca oświetlał kamieniste zbocze, po którym się wspięli. Ambraxas uniósł wzrok ku niebu, przez moment czując ulgę — po raz pierwszy od długiego czasu wreszcie mógł oddychać świeżym powietrzem.
Wokół panowała cisza przerywana jedynie odległym śpiewem nocnych ptaków i szelestem wiatru w koronach drzew. Ku ich zaskoczeniu, znajdowali się bliżej lasu, niż się spodziewali. Hilda rozpoznała to miejsce — fragment drogi, którą niegdyś przemierzali, idąc ku wieży. Okazało się, że ich podziemna wędrówka podmrokiem zaprowadziła ich z powrotem wiele mil dalej, niż przypuszczali.
Łowczyni, teraz jeszcze bardziej wrażliwa na otoczenie, od razu znalazła odpowiednie miejsce na obóz. Mała polana, otoczona skałami, dawała schronienie przed wzrokiem nieproszonych gości. Bao Bei czekał już tam, wyprostowany i czujny jak zawsze, jego kocie oczy odbijały blask ognia. Gdy Ambraxas i Hilda podeszli, drakon rzucił z lekkim uśmiechem:
— Tym razem obeszło się bez większych ofiar. — Spojrzał kątem oka na Hildę, jakby próbując żartem złagodzić ciężar minionych wydarzeń.
Bao, marszcząc brwi, zapytał wprost:
— Jak to przetrwałaś?
— To było… dosyć dziwne doświadczenie — odpowiedziała z nutą zadumy. — Pomógł mi Dygotek. Przeniósł mnie do swojego świata i nauczył mnie różnych sztuczek.
Bao uniósł brew, a na jego pysku pojawił się cień uśmiechu.
— Brzmi, jakby mogły się przydać w bitwie.
Wtedy Hilda opowiedziała im więcej. Mówiła, że w świecie Pana Robaczka spędziła trzy miesiące — czas pełen nauki, prób i spotkań z istotami, które wydawały się snem. Ambraxas i Bao spojrzeli na siebie z niedowierzaniem. Dla nich zniknęła zaledwie na kilka minut, jakby śmierć i powrót były jednym oddechem. Drakon, który jeszcze niedawno sądził, że po prostu ukryła się przy pomocy magii, teraz widział, że coś się zmieniło — głęboko i trwale.
W blasku ogniska mogli przyjrzeć się jej uważniej. Jej obecność emanowała cichą mocą natury — gdziekolwiek stanęła, spod jej stóp wyrastały drobne kwiaty, jakby ziemia sama cieszyła się z jej powrotu. Wokół niej krążyły dziesiątki maleńkich świetlików. Jej oczy odbijały księżycowe światło jak oczy kota, lśniąc zielonkawym blaskiem.
Gdy rozmawiali przy ogniu, wśród trzasku płonących gałęzi i śpiewu świerszczy, ich uwagę przykuł ruch nad drzewami. Na tle nocy unosił się promyk srebrnego światła, coraz jaśniejszy i bliższy. Ambraxas wstał, czując znajome pulsowanie boskiej energii. Po chwili światło opadło na polanę — i ukazało się w nim oblicze Felixa.
Kapłan Selûne był otulony blaskiem księżyca, który zdawał się przenikać przez jego ciało niczym mgła. Jego kroki nie wydawały dźwięku, a wokół niego unosił się spokój i ciepło.
— Hilda, żyjesz! — zawołał, głos mu zadrżał z niedowierzania.
— Ty też — odpowiedziała, uśmiechając się lekko.
Nikt nie potrafił uwierzyć w to, co widzieli. Wszyscy pamiętali moment, gdy ciało Felixa eksplodowało w błysku nekrotycznej magii — a jednak stał przed nimi, żywy, przemieniony, jakby sam księżyc przywrócił go do istnienia.
Ambraxas skinął z uznaniem głową. — Takie zdolności… mogą się bardzo przydać w Bractwie — powiedział z powagą.
Z wdzięcznością, lecz też ze zmęczeniem, paladyn wyczarował dla wszystkich prosty posiłek. Jego magiczna moc przywołała pożywne, choć surowe jadło. Hilda jednak, jakby chcąc uczynić kolację mniej ponurą, ruszyła w mrok lasu i wkrótce wróciła z kilkoma świeżymi truflami. Ich zapach wypełnił obóz, nadając potrawie głębi i smaku, który przełamał jałowość drakońskiego posiłku.
Siedzieli razem przy ogniu — zmęczeni, ale żywi. Odbudowani po stracie, którą jeszcze niedawno uważali za nieodwracalną. Nad nimi świecił księżyc, ich wspólny świadek i obietnica, że nawet pośród śmierci może narodzić się coś nowego.
Poranek nadszedł cicho, zwiastowany ledwie wyczuwalnym świtem. Słońce wspinało się powoli ponad linię horyzontu, rozlewając blade, złotawe światło po wzgórzach. Powietrze było mroźne i ciężkie od mgły, która leniwie spływała z wyższych partii terenu, tocząc się niczym mleczny koc po lesie. Krople rosy błyszczały na gałęziach i pajęczynach, a z oddali dobiegał śpiew porannych ptaków.
Ambraxas, Hilda, Bao Bei i Felix ruszyli w drogę — kierując się na południe, przez lasy Neverwinter. Dzień upływał im w ciszy, przerywanej tylko szelestem liści i odgłosami stóp na wilgotnej ziemi. Mrok nocy ustępował ciepłu słońca, lecz towarzyszyła im wszechobecna wilgoć i chłód. Cienie drzew kładły się na ich twarzach, a między konarami przemykały ciche, nieuchwytne stworzenia lasu.
Kiedy dotarli do celu, słońce zaczynało już chylić się ku zachodowi. Wieczorne mgły unosiły się nad rzeką, która dzieliła ich od kasztelu. Na powierzchni wody tańczyły odbicia pochodni, a płomienie drgały na tle palisad zrobionych z magicznego drewna. Kasztel tętnił życiem — z murów dobiegały głosy strażników, odgłosy pracy kowala i nawoływania handlarzy. Widać było, że miejsce rozkwitło od czasu ich ostatniego pobytu. Wokół pojawiły się nowe wieże strażnicze, a ulice wypełniała aktywność mieszkańców.
Gdy tylko przekroczyli bramę, rozległ się dźwięk dzwonu. Jeden, przeciągły ton poniósł się po okolicy, a zaraz za nim następne, aż w końcu cały kasztel rozbrzmiewał echem bijących dzwonów. Wilcze Łęgi ożyły, gdy rozniosła się wieść:
— Wrócili! Wszyscy wrócili z wyprawy!
Z domostw wybiegali ludzie, z murów zstępowali strażnicy, a nawet dzieci porzucały swoje zabawy, by przywitać bohaterów. Kapitan Geraldine ruszyła im naprzeciw, krokiem pewnym i wojskowym. W tle Buridan machnął im dłonią na powitanie, a ku ich zdziwieniu — nawet gobliny wychylały się z pobliskich stajni, machając radośnie, co samo w sobie było osobliwym widokiem.
Ambraxas podszedł do Geraldine, spoczął ciężką dłonią na jej ramieniu i rzekł poważnie:
— Twój brat został pomszczony. Możesz teraz spokojnie spać.
Jej twarz, choć jak zawsze twarda i nieprzenikniona, drgnęła lekko. Nie powiedziała nic, ale w jej oczach pojawił się cień wdzięczności, którego nie potrafiła ukryć.
Chwilę później cała grupa udała się do Elwiry. Czarownica przyjęła ich jak zwykle bez cienia czułości — jej przenikliwe spojrzenie przeszyło ich na wskroś.
— Wyglądacie inaczej — powiedziała z niedowierzaniem. — Co tam się stało?
Zatrzymała wzrok na Hildzie i zmarszczyła nos, jakby próbując wyczuć zapach innego świata.
— Byłaś w Feywild, prawda?
Hilda, niechętna do rozmowy z Elwirą, skinęła tylko głową. Ich relacja zawsze była chłodna, pełna dystansu i braku sympatii. Mimo to zapytała, co działo się w kasztelu podczas ich nieobecności.
Elwira wyjaśniła, że w ostatnich dniach w kasztelu panował niemały gwar — trwają przygotowania do inauguracji wyścigu jaszczurów, który miał odbyć się już następnego dnia. Tor był gotowy, a gobliny w całym kasztelu obstawiały zakłady i biegały w podnieceniu. Wszędzie panował chaos i atmosfera zabawy.
Jednocześnie czarodziejka wspomniała o czymś poważniejszym: przybył szczurołap wysłany przez braci Fiddletone. Edmund i Rabuś od kilku dni nie wychodzili spod ziemi — trwała prawdziwa wojna ze szczurami, a plotki głosiły, że w kanałach pojawiły się nawet kamienne konstrukty.
Zanim jednak ruszyli, Ambraxas poprosił kompanów, by poczekali na niego przy starym grobowcu. Sam udał się do Buridana, by odebrać zlecenie sprzed ich wyprawy. Krasnolud, jak zwykle pokryty kurzem i pyłem, wyciągnął z kufra skrzynię i z dumą zaprezentował paladynowi dwadzieścia dwie przypinki — wykonane ze złota, w kształcie smoczej głowy przebitej włócznią. Symbol Bractwa Złotej Włóczni — znak odwagi, honoru i przynależności. Ambraxas odebrał je z satysfakcją, wiedząc, że staną się rozpoznawalnym znakiem ich bractwa w całym regionie.
Gdy wrócił do towarzyszy, Felix zwrócił się do niego z prośbą:
— Czy mógłbym postawić kapliczkę ku czci Selûne?
Ambraxas skinął z uznaniem. — Zasługuje na to. Możesz ustawić nawet posąg przy wejściu do okrągłej sali w podziemiach kasztelu. Po drugiej stronie stanie figura Hoara — niech bogowie czuwają nad nami oboma.
W kasztelu panował lekki chaos — słychać było odgłosy młotów, nawoływania goblinów, śmiechy i rozmowy. Ambraxas jednak odszedł z Felixem w głąb starego grobowca. Gdy zniknęli w mroku, wokół Hildy zebrała się gromadka dzieci. Ich śmiech rozbrzmiewał echem po dziedzińcu, gdy przyglądały się kwiatkom wyrastającym z ziemi pod jej stopami i świetlikom, które krążyły wokół niej niczym migoczące klejnoty.
Tymczasem Drakon i kapłan zeszli niżej, przez kamienne korytarze, aż dotarli do z pozoru ślepej ściany. Ambraxas wcisnął jedną z cegieł — rozległ się cichy mechaniczny zgrzyt, a w murze odsłoniło się ukryte przejście.
Za drzwiami czekała ogromna, ciemna komnata. I coś, co wypełniło wejście do niej niemal w całości. Przed Felixem stanął potężny krasnoludzki konstrukt — Orcbuster, dawno odnaleziony przez Ambraxasa, oddelegowany do pełnienia funkcji strażnika skarbów Bractwa Złotej Włóczni. Jego masywna sylwetka emanowała potężną, surową magią. Prawa ręka maszyny przypominała działo obrotowe, lewa — miotacz ognia, a jego głowa błyszczała runicznymi symbolami.
Ambraxas spojrzał na kapłana z dumą. — To nasz strażnik. Pilnuje wszystkiego, co cenne.
Weszli dalej. Komnata była pełna bogactw — skrzyń wypełnionych złotem, kamieni szlachetnych i artefaktów z dawnych wypraw. Blask pochodni odbijał się w klejnotach, tańcząc po ścianach niczym płomienie.
Paladyn obrócił się do Felixa, wyjął z sakwy jedną z przypinek i podał mu ją z powagą.
— Witamy w Bractwie — powiedział, a jego głos odbił się echem od kamiennych ścian.
Po chwili zdjął z haka na ścianie lśniącą mithrilową zbroję i rzucił ją w stronę kapłana.
— Mam nadzieję, że będzie pasować.
Felix uśmiechnął się, czując ciężar zbroi w dłoniach. Wiedział, że od tej chwili stał się częścią czegoś większego — nowego rozdziału w historii ich wspólnej walki.
Felix z namaszczeniem zapinał klamry nowej, lśniącej zbroi. Metal układał się na jego ciele niemal idealnie, połyskując w świetle pochodni srebrnym blaskiem, który przypominał światło księżyca — idealne dla kapłana Selûne. W tym czasie Ambraxas, przeglądał zawartość skarbca.
Podszedł do jednej z ciężkich skrzyń, otworzył ją z charakterystycznym zgrzytem metalu o kamień i przez chwilę w milczeniu badał jej zawartość. Z wnętrza wyciągnął spory, krystalicznie czysty diament, którego powierzchnia mieniła się wszystkimi barwami światła. Obrócił go w dłoni, przyglądając się uważnie, po czym skinął z uznaniem. — To się przyda — mruknął bardziej do siebie niż do towarzysza. Z diamentu miał powstać pył — cenny składnik rytuałów i czarów wskrzeszających, które już nie raz ratowały ich drużynę od ostatecznej zguby.
Z innej skrzyni wyjął ostrożnie kilka pakunków owiniętych w płótno. Odsłoniwszy je, ukazał błyszczące łuski zielonego smoka — czterdzieści wspaniałych fragmentów pancerza pradawnej bestii. Ich powierzchnia lśniła głęboką, szmaragdową barwą, a każda z nich wydawała się pulsować resztką pradawnej mocy, po czym zamknął skrzynię i ruszył w stronę wyjścia.
Wraz z Felixem udali się do warsztatu Buridana. Krasnolud siedział przy kowadle, z twarzą w cieniu światła płomienia, w dłoniach trzymając młot cięższy od głowy dziecka. Gdy tylko zobaczył Ambraxasa, odłożył narzędzie i wytarł ręce w brudny fartuch.
— Buridanie, potrzebuję twoich rąk do czegoś delikatnego — zaczął paladyn. — Diament trzeba rozbić i przerobić na pył, a z tych łusek smoka… chciałbym lekką zbroję dla Hildy. Taką, żeby mogła w niej się poruszać jak wiatr.
Krasnolud zmrużył oczy, podszedł i obejrzał łuski, przesuwając po nich grubymi palcami. — Hmmm… dobry materiał, twardy jak piekielny pancerz; Dam radę. Ale… — zawahał się, drapiąc się po brodzie — potrzebuję czasu. Tydzień, może ciut więcej.
Ambraxas kiwnął głową. — Zrób to dobrze. Hilda zasłużyła.
Zostawiwszy materiały w rękach mistrza kowalskiego, ruszyli z Felixem z powrotem w stronę dziedzińca. Powietrze w kasztelu było pełne zgiełku. Gdy minęli bramę, Ambraxas dostrzegł znajome sylwetki Hildy i Bao Bei’a.
Podszedł do nich z powagą i dumą, po czym wyjął z sakwy dwa złote symbole Bractwa. Blask metalu odbijał zachodzące słońce, a każdy z emblematów zdawał się promieniować znaczeniem.
— Wasza odwaga i lojalność nie pozostają niezauważone — powiedział, wręczając im symbole.
Hilda przyjęła przypinkę z szacunkiem, a Bao skinął głową, przypinając ją na piersi. Oba znaki błysnęły złotem na ich zbrojach, świadcząc o przynależności do elitarnego grona wojowników.
W tym momencie zza rogu wyłonił się Jontek, z typowym dla siebie zaskoczonym wyrazem twarzy i lekko przekrzywioną czapką.
— Ooo, żyjecie! — zawołał. — Już zaczynałem myśleć, że po was!
Hilda i Bao wymienili spojrzenia, a potem, z widoczną dumą, opowiedzieli mu o swoich ostatnich przygodach — o śmierci i powrocie Hildy, o boskiej interwencji Felixa, o podziemnych walkach i o tym, co odnaleźli w mrokach podziemi.
Kiedy skończyli, Ambraxas wyjął z sakwy kolejną przypinkę i rzucił ją w stronę Jontka, z takim gestem, jakby rzucał monetę. Symbol zalśnił w powietrzu, a Jontek złapał go zręcznie w locie.
— Cóż… wygląda na to, że też dołączyłem do klubu — mruknął z przekąsem, przypinając znak na ramię.
Po chwili dodał, już poważniej:
— Ambraxasie, czeka na ciebie szczurołap. W bibliotece kasztelu.
Ambraxas uniósł brew. — Szczurołap? — powtórzył, a jego spojrzenie stwardniało. — Dobrze. Zobaczmy, czego chce.
Zniechęcony Ambraxas, czując, że to kolejne obowiązkowe spotkanie zamiast chwili odpoczynku, ruszył w stronę biblioteki. Korytarze kasztelu były pełne gwaru, stukotu kroków, lecz w samym wnętrzu biblioteki panował inny świat — cichy, przesiąknięty zapachem starych ksiąg i kurzu. Płomienie świec migotały w powietrzu, rzucając ciepły blask na półki uginające się pod ciężarem tomów.
Przy jednym ze stołów siedział starzec o niezwykle dostojnym, a zarazem ekscentrycznym wyglądzie. Ubrany był w długie, falbaniaste szaty o barwach głębokiego fioletu i błękitu. Na głowie miał wielki, spiczasty kapelusz, a jego długa, siwa broda sięgała niemal do pasa. Kiedy usłyszał kroki Ambraxasa, odwrócił się z szerokim uśmiechem i uniósł rękę w geście powitania.
— Ooo, witajcie! — zawołał melodyjnym, nieco teatralnym tonem. — Bardzo miło mi was poznać! Przebyłem długą drogę na zlecenie moich drogich przyjaciół, braci Fiddletone. Powiedzieli mi, że w tym miejscu potrzebna jest pomoc szczurołapa. Z kim powinienem rozmawiać w tej sprawie?
Ambraxas, krzyżując ramiona na piersi, odpowiedział spokojnie, ale z nutą ostrożności:
— Każdy z nas może ci udzielić potrzebnych informacji.
Starzec wstał i z teatralnym ukłonem przedstawił się:
— Elminster, do usług.
Na te słowa Ambraxas uniósł brew. To imię znał każdy w Faerûnie. Elminster Aumar — Mędrzec ze Shadowdale, doradca królowych, obrońca Cormyru, bohater Neverwinter. Człowiek, o którym powiadano, że zna sekrety samych bogów.
Drakon odruchowo skinął mu z szacunkiem. — Zaszczyt, panie Elminsterze.
Wkrótce dołączyli do nich Hilda, Felix i Bao. Hilda zaproponowała, by przenieśli rozmowę do jadalni, gdzie mogli wygodnie zasiąść. Gdy wszyscy zajęli miejsca przy długim stole, Elminster uśmiechnął się tajemniczo i rzekł:
— Pozwólcie, że damy odpocząć kucharzom.
Klasnął w dłonie — i w jednej chwili pusty stół zapełnił się najróżniejszymi potrawami. Gorące pieczenie, parujące zupy, miski pełne owoców i świeżych warzyw, bochny chleba i butle wina pojawiły się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
— Proszę, częstujcie się, niech rozmowa toczy się swobodnie — dodał z błyskiem w oku.
Zebrani bez wahania przystąpili do uczty. Hilda, po długiej podróży, jadła z entuzjazmem; Bao z kocią gracją próbował zapanować nad zupą; a Felix z wdziękiem kapłana dziękował w duchu Selûne za tak nieoczekiwany dar.
Elminster, popijając wino, snuł opowieści o dawnych potyczkach — w tym o walce z hydrą.
— Powiedzcie mi, moi drodzy — zagadnął w pewnym momencie, zerkając na Ambraxasa — słyszałem, że macie w tych stronach problem ze smokami?
Paladyn odłożył kielich, sięgnął po mapę i rozłożył ją na stole.
— Pokonanie smoków to cel naszego Bractwa — powiedział z dumą. — Znamy ich legowiska i śledzimy ich ruchy.
Elminster pochylił się nad mapą, mrużąc oczy z zainteresowaniem.
— Hmmm… imponująca praca. A które z tych bestii padły już waszym mieczem?
— Dwa zielone i jeden biały — odparł Ambraxas. — Reszta jeszcze czeka.
Stary mag uśmiechnął się z uznaniem. — Niewielu może pochwalić się takimi czynami. Życzę wam, byście dokończyli dzieła.
Drakon zaprosił go przy tym na następny dzień, na inaugurację wyścigu jaszczurów. Ku ich zdumieniu Elminster ożywił się jeszcze bardziej.
— Wyścigi jaszczurów! — zawołał z zachwytem. — Och, zawsze miałem do nich słabość! Niezwykle widowiskowe stworzenia!
Rozmowa przeszła na lżejsze tony, aż w końcu mag spojrzał na Felixa.
— Widzę w tobie blask Selûne — powiedział z szacunkiem. — Bogini obdarzyła cię swym światłem. Niewielu ma zaszczyt nosić jej dotyk.
Felix skłonił głowę, a w jego spojrzeniu widać było wdzięczność i pokorę.
Wreszcie Elminster odłożył kielich i spoważniał.
— A teraz do rzeczy. Bracia Fiddletone wspominali o problemie z plagą szczurów pod kasztelem.
Wszyscy przy stole skinęli głowami. Mag kontynuował:
— Mogę się ich pozbyć. Szybko i bezboleśnie. Ale… jest pewna przestroga.
Zamilkł na moment, po czym zapytał spokojnie, choć z błyskiem rozbawienia w oku:
— Czy ktokolwiek z waszych mieszkańców… współżył ze szczurami?
Zapadła cisza, po której Ambraxas odchrząknął.
— Nic mi o tym nie wiadomo — odparł chłodno. — Ale nawet jeśli, nie chcę takich osobników w kasztelu.
Elminster skinął głową z uśmiechem, jakby słyszał to już tysiąc razy.
— Spokojnie. Nie umrą. Czeka ich coś znacznie gorszego.
Nie marnując czasu, wstał od stołu i gestem zaprosił wszystkich na zewnątrz. Na dziedzińcu wkrótce zebrał się tłum mieszkańców — wszyscy chcieli zobaczyć legendarnego czarodzieja w akcji. Gdy Elminster stanął przy zejściu do Komnaty Drewnianego Serca, cisza ogarnęła cały kasztel.
Z sakwy wyjął mały woreczek z popielatym proszkiem, który rozsypał wokół siebie, kreśląc krąg. Następnie uniósł laskę ku niebu i wypowiedział zaklęcie. Z końca jej drewna wystrzelił snop fioletowego ognia, który rozpadł się na dziesiątki wąskich promieni, rozbiegających się we wszystkie strony.
Płomienie zaczęły wracać, zlewając się w jeden kierunek — ku otworowi w ziemi prowadzącemu do podziemi. Tylko jeden z nich nie posłuchał. Zawirował w powietrzu, jakby kierowany własną wolą, i z piskiem pomknął w stronę Rodgierda, który stał z boku, z miną pełną konsternacji.
Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, płomień uderzył w barbarzyńcę. Ten krzyknął przeciągle, a pod jego nogami otworzył się ciemny portal, przypominający rozlaną smołę. Z otchłani wysunęły się smoliste, chude ręce, które w jednej chwili chwyciły Rodgierda i wciągnęły go w głąb, pozostawiając po nim jedynie zapach siarki i echa krzyku.
Elminster, nieporuszony, skinął głową. — Współżył ze szczurami — oznajmił sucho.
Ambraxas sapnął ciężko i rzucił chłodno:
— I tak za nim nie przepadaliśmy.
W tłumie rozległy się stłumione śmiechy, a Elminster uśmiechnął się pod nosem. Zaklęcie zadziałało. Szczury — i ich niechlubny miłośnik — zniknęli na zawsze.
Czarodziej otrzepał dłonie, jakby właśnie zakończył błahą sprawę.
— A więc po kłopocie — rzekł z zadowoleniem. — Czas na kufel piwa i miękkie łóżko.
Pożegnał się uprzejmie i, jakby nigdy nic, udał w stronę karczmy, zostawiając za sobą oniemiały tłum i kasztel wolny od plagi szczurów.
Drużyna zeszła w głąb podziemi kasztelu, gdzie powitał ich widok chaosu i zniszczenia. W półmroku, oświetlanym tylko bladym światłem pochodni, wnętrza wyglądały jak po oblężeniu — wszędzie walały się resztki jedzenia, przewrócone baryłki i ślady zębów. Między filarami widać było prowizoryczne barykady z desek i beczek, a po kątach walały się szczurze gniazda, porzucone w pośpiechu po interwencji Elminstera. Powietrze było ciężkie od stęchlizny i kurzu, ale wśród ruin bił cichy oddech nowego początku.
Ambraxas stanął pośrodku okrągłej sali i odwrócił się do Felixa.
— Tutaj — powiedział, wskazując miejsce przy kamiennej ścianie — To będzie dobre miejsce na twoją kapliczkę.
Kapłan skinął głową z powagą, po czym uklęknął. Z dłoni wytrysnęło srebrzyste światło, które rozlało się po kamieniu, znacząc go symbolem Selûne — delikatnym półksiężycem, jaśniejącym w półmroku. Felix podniósł się i powiedział spokojnie, lecz z mocą:
— Od teraz, w razie potrzeby, każdy z nas będzie mógł przenieść się tu za pomocą magii Selûne. To miejsce stanie się naszym schronieniem.
W słowach tych brzmiała obietnica bezpieczeństwa — święty azyl pośród cieni i skał.
Potem wszyscy zabrali się do pracy. Zaczęli sprzątać, odsuwać gruzy, palić resztki po szczurzej pladze i wynosić zniszczone meble. Ambraxas zajął się najcięższą częścią — zebraniem rozsypanych smoczych kości, które spoczywały wokół pradawnego grobowca w okrągłej komnacie.
Praca była żmudna i długa, ale dawała poczucie celu. Z każdym zgarniętym fragmentem gruzu, z każdym oczyszczonym zakamarkiem, podziemia coraz bardziej przypominały przyszłą siedzibę Bractwa Złotej Włóczni.
Kiedy wreszcie ukończyli sprzątanie, byli wyczerpani, lecz dumni. Wszyscy udali się na spoczynek, a cisza kasztelu wypełniła się spokojnym oddechem nocy.
Tego samego wieczoru Felix udał się jeszcze do Buridana. W kuźni tlił się żar, a powietrze drżało od ciepła i stukotu młotów. Kapłan poprosił krasnoluda o wykucie dwóch symboli — jeden ku czci Selûne, drugi Hoara. Miały stanąć naprzeciw siebie w podziemiach, symbolizując równowagę między światłem a gniewem, łaską a sprawiedliwością.
Buridan pokiwał głową, a jego czeladnik, od razu wziął się do pracy. — Dwa dni, nie więcej — zapewnił mistrz.
Gdy wszystko zostało ustalone, Felix powrócił na spoczynek.
Następnego ranka, o świcie, Ambraxas i Hilda zaprowadzili Felixa na pobliskie pola. Mgła unosiła się jeszcze nad łąkami, a na trawie błyszczała rosa. W oddali słychać było śmiechy i nawoływania — kasztel tętnił życiem, przygotowując się do nadchodzącej inauguracji wyścigu jaszczurów.
Kapłan uklęknął pośrodku pól, zdjął rękawice i złożył dłonie w modlitwie. Hilda i Ambraxas usiedli nieopodal, obserwując go w milczeniu. Wokół gromadzili się mieszkańcy — rolnicy, kobiety z koszami, dzieci ciekawie przyglądające się kapłanowi w srebrzystej zbroi.
Felix rozpoczął rytuał. Z jego ust popłynęły ciche inkantacje, a wokół zaczęły wirować drobne cząstki światła. Ziemia pod nim rozjaśniła się, a z jej wnętrza zaczęły wyrastać zdrowe, bujne źdźbła zboża. Blask otoczył całe pola, a każdy promień słońca odbijał się od nich niczym w tafli wody.
Rytuał trwał długo — osiem godzin nieprzerwanej modlitwy, gestów i pieśni. W tym czasie mieszkańcy szeptali między sobą, obserwując, jak ziemia pod ich nogami nabiera życia, a w powietrzu czuć było błogosławieństwo bogini.
Gdy wreszcie Felix zakończył zaklęcie, uniósł wzrok ku niebu. — Niech te ziemie będą płodne i obfite — powiedział, a jego głos niósł się po dolinie jak echo modlitwy.
Gdy rytuał dobiegł końca ruszyli wspólnie w stronę nowopowstałego toru. Tego dnia czekało ich święto — inauguracja wyścigu jaszczurów, wydarzenie, na które całe Wilcze Łęgi czekały z niecierpliwością. Z daleka było już słychać muzykę, wiwaty i dźwięk bębnów.
Światło porannego słońca odbijało się od murów kasztelu, rozlewając się po torze złotymi smugami. Powietrze pachniało dymem, drewnem i podnieceniem — cała osada żyła jednym wydarzeniem. Tam, gdzie niegdyś piętrzyły się gruzy po dawnych walkach, stanęło teraz coś zupełnie nowego.
Z błota, kamieni i resztek starych palisad powstało prawdziwe cudo prowizorycznej inżynierii — owalny tor wyścigowy, szeroki i starannie wyprofilowany. Biegł w idealnym kole. Zakręty były pochyłe, wzmocnione deskami i porośnięte śliskim mchem, który obiecywał niejedną widowiskową wywrotkę. Na prostych odcinkach ustawiono „bariery ochronne” — w rzeczywistości były to rozbite beczki i szmaty, które miejscowi z dumą tak nazwali.
W samym centrum toru, na kamiennym piedestale, stał Rupert. Na głowie miał czapkę z lisim ogonem, a na szyi wisiał złoty gwizdek — symbol jego niezaprzeczalnego autorytetu w tej szalonej dyscyplinie. Obok niego stała beczka z piwem i notatnik, w którym skrzętnie zapisywał zakłady.
Trybuny wyglądały jak dzieło geniusza… albo szaleńca. Złożone z przewróconych wozów, skrzyń, beczek i desek, trzeszczały pod ciężarem tłumu, lecz nikt się tym nie przejmował. Mieszkańcy Wilczych Łęgów, gobliny z pobliskich lasów, a nawet kilku przejezdnych kapłanów i dwóch druidów, którzy wyszli z lasu tylko po to, by zobaczyć ten spektakl — wszyscy przyszli tu, by obejrzeć Pierwsze Wielkie Wyścigi Jaszczurów Wilczych Łęgów.
W powietrzu unosił się kurz, śmiech i zapach pieczonego mięsa. Buridan, oczywiście, sprzedawał swoje piwo, a dzieciaki biegały między ludźmi, trzymając w dłoniach małe, drewniane figurki jaszczurów. Gwar narastał, dopóki Rupert nie uniósł obu rąk.
Cisza spłynęła na tor niczym zaklęcie.
— A teraz, moi drodzy! — zawołał Rupert teatralnym głosem, rozkładając ręce szeroko. — Otwieramy Pierwsze Wielkie Wyścigi Jaszczurów Wilczych Łęgów! Z rozkazów pana Ambraxasa, z błogosławieństwem Hoara i pod moim osobistym nadzorem gwarantuję, że tylko połowa uczestników umrze w chwale!
Tłum ryknął śmiechem, a na wieży bramy kasztelu rozległy się trzy uderzenia dzwonu, które odbiły się echem w dolinie.
Na linii startu ustawiono pięć jaszczurów — bestie różnej wielkości, barw i temperamentów. Ich łuski błyszczały w słońcu, oczy pełne były dzikiego instynktu i nieokiełznanego chaosu.
Była Różowa Rakieta — smukła, nerwowa, cała drgająca z ekscytacji.
Słoneczna Torpeda, żółto-pomarańczowa, syczała i uderzała ogonem o ziemię.
Krwawa Zagłada, masywna i potężna, wpatrywała się w przeciwników jak w ofiary.
Trująca Pożoga, ziejąca dymem i oparami, co chwila parskała gniewnie.
I wreszcie Pawełek — który po prostu stał, spokojny, z nieobecnym spojrzeniem, jakby zastanawiał się, dlaczego tu w ogóle jest.
Na znak Elwiry, stojącej przy barierce, nad torem rozkwitły iluzje świateł — magiczne fajerwerki w kształcie błyszczących mieczy i smoków. Cały tor przemienił się w pole bitwy, z wbitymi w ziemię klingami i powiewającymi sztandarami. Gobliny zaczęły rzucać monety w stronę budki z zakładami, przekrzykując się nawzajem.
Rupert uniósł gwizdek do ust.
— Na miejsca… gotowi… START!
Gwizdek przeciął powietrze, a tłum zawył. Jaszczury ruszyły z impetem, rozbryzgując błoto i kamienie.
Różowa Rakieta od razu wysunęła się na prowadzenie, razem z Trującą Pożogą, która parskała dymem jak rozżarzony komin. Za nimi dzielnie podążał Pawełek, zaskakująco szybki jak na swoje ospałe usposobienie. Krwawa Zagłada biegła tuż za nimi, rycząc i drapiąc pazurami po ziemi, a Słoneczna Torpeda od samego początku zaczynała tracić tempo.
Za pierwszym zakrętem Rakieta wystrzeliła do przodu, zwiększając przewagę. Tłum wiwatował, a Rupert z zapałem notował kolejne zakłady. Po chwili jednak Słoneczna Torpeda zaczęła gwałtownie słabnąć — pod koniec pierwszego okrążenia padła z jękiem i rozciągnęła się na błocie, ku uciesze widowni.
Trująca Pożoga próbowała dogonić Rakietę, lecz zbyt szybko się wypaliła — dosłownie. Z pyska buchnęło jej płomieniem, po czym zgasła i osunęła się na bok toru. Pawełek, ku ogólnemu zaskoczeniu, przejął jej pozycję i ruszył naprzód, a Krwawa Zagłada deptała mu po piętach.
Na ostatnim okrążeniu walka o drugie miejsce była zacięta. Różowa Rakieta traciła nieco przewagę, jej ruchy stawały się coraz bardziej chaotyczne. Pawełek przyspieszył, parł do przodu, wzbudzając głośne skandowanie tłumu:
— Pa-we-łek! Pa-we-łek!
Tuż przed zakrętem jednak jego łapy poślizgnęły się w błocie, a jaszczur wpadł w poślizg, tracąc rytm. Krwawa Zagłada, jakby dostała drugiego oddechu, wykorzystała moment i z rykiem wyprzedziła go tuż przed zakrętem.
Pod grzmot oklasków Różowa Rakieta przecięła linię mety jako pierwsza. zaraz za nią — Krwawa Zagłada, a chwilę później — Pawełek, cały ubłocony, ale z dumnie uniesioną głową.
Tłum eksplodował wiwatami. Dzieciaki krzyczały z radości, gobliny skakały i wymieniały monety, a Rupert, z piwem w dłoni, ogłaszał donośnym głosem:
— Od dziś Różowa Rakieta dzierży tytuł czempiona Wilczych Łęgów i będzie reprezentować nas w potyczkach na całym kontynencie!
Okrzyki, śmiechy i muzyka wypełniły dziedziniec. Wilcze Łęgi świętowały swój pierwszy wielki wyścig — szalony, głośny, pełen błota, dymu i dumy. A Ambraxas, stojąc z boku w cieniu palisady, uśmiechnął się pod nosem, widząc jak jego kasztel, niegdyś miejscem krwi i walk, dziś tętnił życiem i radością.
Impreza dobiegła końca, a echo wiwatów i śmiechu powoli gasło w murach kasztelu. Nagrody zostały rozdane, zwycięzcy obwołani bohaterami dnia, a całe Wilcze Łęgi przeniosły się do karczmy, by świętować triumf Różowej Rakiety — nowego czempiona.
Karczma wrzała od emocji. Powietrze gęste było od dymu, śmiechu i zapachu pieczonego mięsa. Rozstawiono dodatkowe stoły, zarówno w środku, jak i na zewnątrz, by pomieścić wszystkich gości — mieszkańców, gobliny, podróżnych, a nawet kilku żołnierzy z kasztelu, którzy pozwolili sobie tej nocy na odrobinę luzu. Kufle z piwem brzęczały o siebie w rytmie pijackich przyśpiewek.
Jontek siedział przy jednym z bocznych stołów, z miną człowieka, który przegrał życie. W zakładach postawił wszystko na Słoneczną Torpedę, a ta — nie ukończyła nawet pierwszego okrążenia — przyniosła mu tylko gorycz porażki. Wpatrzony w pusty kufel, mruczał pod nosem niezrozumiałe słowa, kiedy Felix przysiadł obok. Kapłan, jak zwykle łagodny, położył przed nim sakiewkę z dźwiękiem złotych monet.
— Podzielę się wygraną — powiedział spokojnie.
Hilda, zmęczona hałasem, wycofała się z karczmy wcześniej. Przeszła przez dziedziniec w blasku lamp, mijając biesiadników, którzy tańczyli z kuflami w dłoniach, i udała się prosto do swojego pokoju. W ciszy zamknęła drzwi, zdjęła liściasty kubraczek i pozwoliła sobie na kilka chwil spokoju, zanim sen objął ją miękkim ramieniem.
Ambraxas natomiast, wciąż czujny, opuścił gwar karczmy i skierował kroki ku kasztelowi. Po drodze jego uwagę przyciągnęła scena przy bocznej alejce — Elwira rozmawiała z Bao. Tabaxi miał na plecach plecak, zawinięty koc i podróżny kij. Wyglądał, jakby właśnie zamierzał opuścić Wilcze Łęgi. Ich rozmowa była cicha, ale ton Elwiry zdradzał powagę.
Gdy Bao skinął jej głową i odszedł w stronę wioski, Ambraxas podszedł bliżej.
— Gdzie się wybiera? — zapytał krótko, przystając obok niej.
Elwira spojrzała na niego z lekkim uśmiechem, choć w oczach miała coś melancholijnego.
— Być może zlokalizowałam kolejny z jego rodowych klejnotów — odparła. — Wyruszył, by go odnaleźć. Bao jest zbyt dumny, by prosić o pomoc bractwo. To jego własna droga.
Drakon skinął głową, nie próbując go zatrzymać. Zrozumiał aż nadto dobrze, co to znaczy mieć nieukończony cel, który popycha dalej.
— Niech więc bogowie prowadzą jego kroki — powiedział cicho.
Pożegnali się krótkim skinieniem, a Ambraxas ruszył do biblioteki. Tam, w półmroku świec, zasiadł przy starym stole. Rozwinął mapę — tę, na której widniały wszystkie miejsca kultu Vartraxa. Oczy przebiegały po znanych mu symbolach, aż zatrzymały się na jednym punkcie, daleko na południu — przy Phandalin, w pobliżu sławetnych kopalni Phandelver, ale inne miejsce wybijało się bardziej niż inne — Góra Hotenow, u stóp której rozciągały się lasy Neverwinter. Znany wulkan, spowity legendą i ogniem. Nie był daleko, cztery dni drogi od kasztelu.
Zwinął mapę powoli, jakby pieczętując decyzję. — Tam zaczniemy — powiedział sam do siebie, po czym zgasił świece i udał się na spoczynek.
Poranek nad Wilczymi Łęgami był inny niż wszystkie poprzednie. Niebo miało kolor wypłowiałej stali, a słońce wciąż kryło się za horyzontem. Gęsta mgła spowijała lasy, snując się między dębami niczym duchy przeszłości. Z kasztelu dobiegały echa minionej nocy — odgłosy przesuwanych beczek, śmiechy, ktoś jeszcze brzdąkał na lutni w karczmie, choć dźwięki te były już senne i rozproszone.
Felix już nie spał. Klęczał w swojej komnacie, pogrążony w modlitwie do Selûne, której blady blask księżyca wciąż malował na jego zbroi srebrne wzory. Hilda zajadała śniadanie w kuchni, obserwując przez okno, jak dzieciaki z wioski biegają po błotnistym torze, udając jaszczury. Jontek spał pijany w karczmie, otoczony pustymi kuflami i głośnym chrapaniem.
Ambraxas stał na balkonie kasztelu, jak zawsze o świcie. W jego oczach odbijał się szary krajobraz Czterech Dębów — wioski budzącej się powoli ze snu. Mgła otulała dachy, a w powietrzu unosił się chłód. W ciszy słychać było tylko odgłosy budzącego się dnia: szczekanie psów, skrzypienie drzwi, tupot stóp.
Nieopodal, przy karczemnym stole na dziedzińcu, siedziała Elwira. W dłoni trzymała pióro i pisała coś w swoim notatniku — szybko, rytmicznie, z charakterystyczną precyzją.
Nagle zatrzymała pióro w połowie zdania. Jej dłoń zamarła, a wzrok uniósł się ku horyzontowi. Twarz jej stężała, jakby coś zobaczyła lub poczuła — coś, czego inni jeszcze nie dostrzegli.
Ambraxas odwrócił głowę, czując, że nad Wilczymi Łęgami znów zaczyna się coś poruszać.
Ziemia zadrżała. Początkowo delikatnie — jakby ktoś w odległej krainie uderzył w olbrzymi gong, którego dźwięk dotarł tu tylko echem. Potem drugi raz. I trzeci. Kamienie w murach kasztelu zadrżały, kurz opadł z belek, a w pokoju Felixa przewróciła się jego latarnia. Srebrzyste światło rozlało się po pergaminie niczym łza — niepokojąca, drżąca, żywa.
W jednej chwili cały kasztel zamarł. Rozmowy ucichły, śmiechy w karczmie ustały. Mgła, która jeszcze przed chwilą spowijała dolinę, zaczęła falować — jakby coś pod nią oddychało.
Potem nadszedł dźwięk — głębokie dudnienie, ciężkie i złowrogie, dochodzące z samych trzewi świata. A zaraz po nim… światło.
Cały horyzont zapłonął.
Na północy, tam gdzie majaczyły wierzchołki gór, eksplodował ogień. Kłęby dymu i żaru wzniosły się w niebo, formując potężną kulę ognia, która rozdarła poranek na pół. To nie był wschód słońca. To było coś znacznie gorszego.
Drzewa wygięły się, jakby niewidzialna siła popchnęła je ku ziemi. Powietrze przeciął głuchy, metaliczny syk, przypominający tarcie stali o kamień, tak potężny, że rozrywał bębenki w uszach.
Felix, trzymając swoją latarnię, poczuł, jak drży w jego dłoniach. Światło Selûne pulsowało niespokojnie, reagując na to, co budziło się w oddali.
Ziemia eksplodowała raz jeszcze. Tym razem nie światłem — ale cieniem.
Z północy, ponad górami, z czarnych chmur dymu i popiołu wyłonił się kolosalny kształt. Na tle płonącego nieba uniosła się sylwetka smoka — olbrzymiego, potężnego, o skrzydłach rozpostartych jak góry. Z jego oczodołów bił błękitny, nekrotyczny ogień, a jego ciało było niczym ruina — martwe, a jednak żywe, ożywione gniewem i magią.
Vartrax. Starożytny smok. Władca Cienia. Dawno umarły — teraz powrócił.
Jego ryk przeszył powietrze jak grom. Był to dźwięk, który nie tyle słychać, co czuć całym ciałem — fala dźwięku runęła po dolinie, łamiąc drzewa, gasząc ogniska, rozrywając dachy. Jedna z wieżyczek kasztelu runęła w dół, grzebiąc pod kamieniami kilku mieszkańców.
Ludzie padali na kolana. Jedni modlili się, inni krzyczeli, jeszcze inni stali w milczeniu, sparaliżowani grozą. W oczach Ambraxasa odbijał się ogień i błękitne światło. Po raz pierwszy od dawna jego dłoń zadrżała — ale nie ze strachu. Z gniewu.
Vartrax wzbił się w powietrze, nie jak żywe stworzenie, lecz jak katastrofa. Każde uderzenie jego skrzydeł rozrywało powietrze, a niebo ciemniało — jakby świat tracił oddech. Kula ognia na horyzoncie przewijała się za nim, przecinając niebo na pół. Wschód słońca zgasł. Mgła zniknęła, wyparta przez fale gorąca i dymu.
Potem nadszedł dźwięk, który przypominał burzę — lecz był czymś innym. Uderzenia skrzydeł. Każde z nich sprawiało, że ziemia drżała, a cały las Neverwinter pochylał się ku ziemi w pokłonie przed potęgą śmierci.
Eksplozja za eksplozją rozbłyskała na horyzoncie. Z północy. Z południa. Z zachodu. Dokładnie tam, gdzie znajdowały się miejsca rytuałów, ziemia pękała, a z jej wnętrza eksplodowała kolumny nekrotycznej energii.
To był dopiero początek. Vartrax leciał prosto w stronę kasztelu.
— Do podziemi! — ryknął Ambraxas z balkonu, jego głos niósł się ponad hukiem. — Ewakuować wioskę! Niech wszyscy schodzą pod ziemię!
Zanim jednak dokończył, smok był już nad nimi. Cień jego skrzydeł przesłonił całe Wilcze Łęgi. Nie zaatakował. Nie obrócił kasztelu w ruinę. Przeleciał nad nim, obojętny jak burza nad morzem, ale uderzenie jego skrzydeł sprawiło, że mury zatrzeszczały. Dachy zatrzęsły się, a wiatr o sile huraganu przewracał ludzi jak trzciny.
Smok leciał dalej — na południe. Ale tam, gdzie przelatywał, ziemia czerniała, a z niej spływała nekrotyczna energia, rozlewając się po lesie jak zatruta krew.
— Na mury! Bronić wioski! — krzyczeli strażnicy.
Z pęknięć w ziemi zaczęła bić poświata — czarne błyski tańczące jak mroczne zorze. I wtedy pojawili się nieumarli.
Najpierw pojedyncze sylwetki — szkielety, trupy, cienie. Potem dziesiątki. Setki. Całe legiony, które wypełzały z rozdarć ziemi, wydając z siebie stłumione jęki i zgrzyty zardzewiałych ostrzy.
Vartrax powstał — a wraz z nim powstała jego armia.
Ambraxas chwycił włócznię i ryknął do ludzi:
— Trzymać bramy otwarte! Kobiety i dzieci, do podziemi! Kto może walczyć — na mury!
Wilcze Łęgi czekała bitwa o przetrwanie.